Jak często oglądasz film po spoilerze? – Giulio Ricciarelli – „Labirynt kłamstw” [recenzja]

Srogi nauczyciel historii był w ogólniaku? Bo ten proces odbył się w 1963, pewnie nie pamiętasz i nie przyznasz się do tego, ale wiesz. No to skoro wiesz, to po co odgrzewać te kotlety jeszcze raz i co robią obok nich te mandaty za parkowanie, nie mówiąc już o kandydaturze do Oscara pod ręką? Jest też patronat Głosu Kultury, którym nasz portal objął Labirynt kłamstw.

Skoro „znamy” już koniec, zacznijmy od początku. Mamy teraz rok 1958 – to bardzo ważne, żeby wiedzieć, bo w Niemczech (tu gdzie teraz jesteśmy – a dokładnie we Frankfurcie nad Menem) rozkwita właśnie cud gospodarczy. Powojenna odbudowa i hulanka trwa. Cień zapomnienia zakrywa społeczne neurozy, obawy i chluby tak jak tkanina rozpięta nad gmachem Reichstagu przez Christo wiele lat później.[1] W RFN nie mówi się o Auschwitz, bo albo nigdy o nim nie słyszano, albo nie warto, bo „to przecież był zwykły obóz” – panuje powszechne przeświadczenie, że winni zostali osądzeni w Norymberdze, po co więc rozdrapywać stare i niewygodne sprawy?

2

Z przekąsem można powiedzieć, że dla kariery, no bo ileż nawet jako początkujący prokurator można przerzucać kartoteki z mandatami za przekroczenie prędkości czy prowadzenie pojazdu bez prawa jazdy. Trzeba tylko dodać do tej historii wydzierającego się dziennikarza (z lekcji historii nr 2 wiesz, że nazywa się Thomas Gnielka, z plakatu, że gra go André Szymanski), który przełamie ten młodzieńczy marazm Johanna Radmanna (na ekranie Alexander Fehling) kartką lądującą w koszu. Przecież nie można pozwolić, żeby dawny strażnik z obozu w Oświęcimiu uczył dzieci w szkole. Nie z chęci awansu, a z poczucia biurokratycznej wręcz sprawiedliwości. I tu zaczyna się ten tytułowy labirynt Giulio Ricciarelliego.

1

Odważnie na swój pierwszy pełnometrażowy debiut reżyser obrał tak wdzięczny filmowo temat, chodź lekko już przejedzony z powodu sytości produkcji o Holocauście. Dość delikatna kwestia niemieckiego rozrachunku sumienia z historią została obficie okraszona patosem; jej ładne opakowanie wiernie oddaje ducha tamtych lat – precyzyjnie dopieszczona scenografia, kostiumy. Wymalowane satynową czerwienią kobiece usta, bez najmniejszych skaz. Ta nadmierna wrażliwość względem podjętego tematu wymusza nieustanny balans pomiędzy estetyzacją, dramatyzmem i obiektywizmem, przez co reżyser uciekł w klimaty nieco bardziej szpiegowskie niż edukacyjne – film najprawdopodobniej ściągnie chmary wycieczek szkolnych przed ekrany, gdyż wprowadzenie historyczne wraz z ukontekstowieniem bazuje na elementarnym poziomie. Z perspektywy wszechwiedzącego, zawarte w nim informacje są tylko zbiorem z innych filmów dokumentalnych, nie zostaje dopowiedziane nic nowego. To nie minus, to konsekwencja, bo widz podąża nieświadomy jak główny bohater, nasz prokurator. Tak, to czas żeby przyznać, że wcale nie pamiętało się tej daty. To też miejsce, żeby uświadomić sobie, że to zwycięzcy piszą historię, co zostaje jasno podkreślone w filmie. Pozostaje tylko podążać jej tokiem, bo do wysłuchania jest wiele.

3

Masa „świadków” względem braku KONKRETNEGO zabójstwa i KONKRETNEJ ofiary, zapoznanie się z portretami sprawców – choć najbardziej przybliżona zostaje sylwetka doktora Josefa Mengele. Takie po trosze wytykanie „to oni są Auschwitz”, ale poza tym – cisza. Muzyka jest ledwo słyszalna. Pod tym względem ten film jest niemy, a ta cisza właśnie jest najgłośniejsza.

Możemy dodać do tego jeszcze jeden kontekst – Polski – wyjątkowy, bo siedzisz właśnie bliżej lub dalej tego obozu koncentracyjnego (w Polsce, nie polskiego!), on też się tam ukradkiem przewija. I wraca, bo Oświęcim został tak silnie naznaczony tamtymi wydarzeniami, że po dziś dzień nie sposób wysłać z niego pocztówki, bo to tak, jakby niemalże nadawać ją z Auschwitz.

Trochę zabrakło, żeby ten tytuł był nominowany do Oscara w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego, ale kandydatura była. Może to zbyt przesłodzony obraz, może gra aktorska bez przytupu – przesadnie wyrzeźbione ciała, brak czegoś charakternego, z pazurem, wszystko wygładzone. Poprzednie role kostiumowe można lekko wyczuć nosem i tutaj, a przecież po współpracy Alexandra Fehlinga z Quentinem Tarantino w Bękartach Wojny (2009) czy Friederike Becht w docenionym Lektorze Stephena Daldryego (2008) można się było spodziewać więcej. Gdzieś w tym wszystkim zaginął najmocniejszy atut tego filmu i najbardziej ryzykowny zarazem – ten samokrytyczny, podjęty nie tylko na ekranie historycznie, bo to przecież produkcja niemiecka. I nawet jeśli z drobnym akcentem włoskim (ze względu na pochodzenie reżysera), to ta cecha właśnie stanowi ogromną przewagę względem innych produkcji – zupełnie inaczej ogląda się przecież np. amerykańsko-angielskie filmy o tej tematyce, jak chociażby Chłopiec w pasiastej piżamie (2008).

 No ale skoro już tyle zostało powiedziane, to teraz pozostaje tylko zapytać – dajesz rozgrzeszenie?

Masz już odpowiedź? To teraz jeszcze dopytam – komu?

[1] Artysta chcąc odczarować wizerunek naznaczonego przez przeszłość parlamentu niemieckiego, w 1995 roku opakował go srebrnym materiałem (o powierzchni ponad 11 0 000 m2)

Christo and Jeanne-Claude: Wrapped Reichstag, Berlin 1971-95 Photo: Wolfgang Volz. ©1995 Christo + Wolfgang Volz

Fot.: Aurora Films

 

Write a Review

Opublikowane przez

Marta Karczewska

Kulturoznawca i Filmoznawca, absolwentka Uniwersytetu SWPS. W obszarze filmowym współpracowała z Nowymi Horyzontami Edukacji Filmowej oraz agencją promocyjno – dystrybucyjną Mañana. Na co dzień włóczykij i cyklistka. Interesuje się głównie animacją małych lokalności społecznych oraz kinem niezależnym, również od strony produkcyjnej. Hybryda praktyka i miłośnika do wszystkiego.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *