55

Poprawna kreatywność – James Delargy – 55 [recenzja]

Kto zostanie 55. ofiarą?

Żar lejący się z nieba, wypalona słońcem ziemia, pustka, która wżera się w człowieka od środka. Tak duszną atmosferę małego miasteczka zafundował nam James Delargy w swoim debiucie 55. Opisy na okładce książek mają zachęcić czytelnika – i w większości to właśnie one sprawiają, że po dane dzieło sięgamy. Jednak jak wiele z nich wbija czytelnika w ziemię i wywołuje niepohamowaną chęć sięgnięcia po lekturę? To jak uczucie wilczego głodu, obsesyjna konieczność przeczytania danej książki jeszcze w tym roku, miesiącu, tygodniu. 55 to debiut, którego opis wywołał we mnie takie właśnie emocje. Tajemniczość, inność i cicha obietnica czegoś niespotykanego i nieznanego obudziły we mnie chęć poznania historii sierżanta Chandlera – większą niż zazwyczaj. Dosłownie nie mogłam się doczekać i nerwowo zerkałam na przepiękną okładkę, chcąc już usiąść w spokojnym miejscu i móc oddać się największej przyjemności: czytaniu. Czy zaspokoiłam swój literacki głód?

Choć trzeba przyznać, że okładka 55 zachęca pięknymi barwami, to nie na nią zwróciłam w pierwszej chwili uwagę. Jak już wspomniałam, opis historii przedstawionej w książce bardzo mnie zaintrygował. Tego jeszcze nie było! – pomyślałam, gdy zobaczyłam go w zapowiedziach wydawnictwa Świat Książki. Wszystko wydawało się tak niezwykłe, tajemnicze, dziwne i niepowtarzalne. Akcja zaczyna się już na samym początku. Poznajemy Chandlera, który jest sierżantem małego posterunku w Wilbrook – miasteczka w Australii, gdzie wszyscy się znają. Gdy pewnego dnia mężczyzna przychodzi do pracy, nie spodziewa się, że wydarzy się coś wielkiego. Rozsiada się w swoim fotelu, aż tu nagle…

Na imię mu Gabriel. Pokryty zaschniętą krwią wydaje się nadzwyczajnie zaniepokojony. Walcząc ze strachem, wyznaje, że został odurzony narkotykami i zakuty w łańcuchy. Twierdzi, że był uwięziony w szopie, a mężczyzna, który to zrobił ma na imię Heath. Heath wyznał Gabrielowi, że będzie numerem 55. Heath jest seryjnym mordercą, a numer 55 oznacza nic innego jak liczbę ofiar. W miasteczku takie jak Wilbrook morderstwo jest czymś nie do pomyślenia. Seryjne zbrodnie? To coś niesłychanego. Chandler i jego ekipa już mają zabrać się do poszukiwań Heatha, gdy…

Na posterunek zostaje doprowadzony mężczyzna. Jego dłonie, całe w pęcherzach zdradzają niepokój. Na imię mu Heath i twierdzi, że został odurzony narkotykami i zakuty w łańcuchy. Mężczyzna, który przetrzymywał go w szopie na odludziu nazywa się Gabriel. Gabriel jest seryjnym mordercą i wyznał Heathowi, że będzie jego numerem 55. Jego 55. ofiarą. Dwóch podejrzanych, jedna, identyczna historia. Który z nich mówi prawdę?

Choć akcja zaczyna się bardzo szybko, co porównałabym do wielkiego wybuchu adrenaliny, to niestety, wraz z ilością przeczytanych stron nieco zwalnia. Myślę, że moje oczekiwania względem tego debiutu – 55 – były zbyt wielkie i dlatego nie zostały całościowo zaspokojone. Nastawiałam się na szybko pędzący poprzez mroczne, przerażające korytarze thriller z mieszanką solidnego kryminału – dostałam coś nieco innego. 55 to świetny, obiecujący pomysł i nieco spokojniejsze, pełne poprawności wykonanie. I jak najbardziej mnóstwo w nim zalet: jest ból, motywy popełnienia zła siedzące głęboko w psychice człowieka i opis kilku trudnych relacji międzyludzkich. To świetne wejrzenie we wnętrze człowieka i ukazanie jego słabości, odchyleń, zaburzeń. To przegląd popełnionych grzechów i zastanowienie się nad słusznością wyborów życiowych. I choć widzę to, czuję i doceniam, to tak bardzo zabrakło mi zaskoczenia i tego smaku wejścia na nieodkryty, literacki ląd.

Bardzo polubiłam głównego bohatera, Chandlera Jenkinsa. To człowiek oddany swojej pracy i pracownikom. Samotny ojciec dwójki dzieci, który musi stawić czoła byłej żonie, chcącej po latach odebrać mu prawa rodzicielskie. Jego życie wydaje się przesiąknięte rutyną i nudą. Brak perspektyw i rozwoju wydaje się być czymś naturalnym w jego rodzinnym miasteczku. I nie byłoby w tym nic szczególnego do momentu, gdy poznajemy Mitcha. Mitch to dawny przyjaciel Chandlera, który – jak sam twierdzi – osiągnął w życiu więcej niż sierżant. Cieszący się mianem inspektora z wielkiego miasta przejmuje sprawę dwóch podejrzanych i zaczyna sprawować władzę nad całym posterunkiem Chandlera. Muszę zaznaczyć, że Pan Inspektor niezwykle mnie irytował. Arogancki i traktujący wszystkich z góry – nie dał się lubić. Jego postawa względem byłego przyjaciela raniła czytelnika. Widząc, jak Chandler gubi pewność siebie i jak niesłusznie oskarżany jest o niekompetentność – miałam ochotę zdzielić Mitcha w twarz. Nieraz kiwałam oburzona głową, próbując opanować zdenerwowanie. Jak on to wytrzymuje? – pytałam sama siebie, rozkładając ręce.

Bardzo lubię, kiedy autor prowadzi akcję tak, by toczyła się zarówno w teraźniejszości, jak i przeszłości. James Delargy w 55 również poczęstował mnie tym apetycznym kawałkiem, który uwielbiam smakować w książkach. Cofamy się do czasu jednej z pierwszych akcji poszukiwawczych prowadzonych wówczas przez młodszych Chandlera i Mitcha. Czekałam na rozwój wypadków, który pozwoli mi zrozumieć zachowanie tego drugiego, jednak bezskutecznie. Musiałam pogodzić się z faktem, że ten typ tak ma. Cóż zrobić?

To, co nieco mnie zasmuciło, to szybkie odkrycie faktu kto i dlaczego zabija. Odkrycie prawdziwej tożsamości zabójcy okazało się nieskomplikowane i nieco rozczarowujące. Mimo wszystko cała otoczka związana z motywem, ludzkimi, skrajnymi emocjami, doznanym cierpieniem – intryguje i może wynagrodzić zawód, który ugodził czytelnika w serce. Z drugiej zaś strony pozostaje na końcu języka gorzki, nachalny smak niedowierzania. Religia, doznane niegdyś krzywdy? To już było! A miało być coś innego! I choć chciałoby się inaczej, niestety trzeba zadać to pytanie: no dlaczego?

55 czytało się lekko i szybko. Były emocje – choćby te wywoływane przez irytującego Mitcha – i była sympatia dla głównego bohatera. Cały pomysł to coś niesamowitego, z czym – przyznaję się bez bicia – jeszcze się nie spotkałam. Duszna atmosfera małego miasteczka, w którym żar leje się z nieba, udzielała się nawet podczas chłodnych dni tegorocznego lipca. Strach odczuwany w pewnym momencie przez Chandlera udzielił się i mnie co uznaję za plus. Są emocje, jest dobrze!

I choć nie skreślam Jamesa Delargy’ego bo mimo wszystko udowodnił, że potrafi wiele – nie mogę powiedzieć, że zostałam oczarowana. I z całą pewnością nie mogę zataić faktu, że odczuwam ogromnych rozmiarów niedosyt. Dla mnie debiut 55 to poprawna kreatywność. Świetny pomysł na historię mogącą podbić serca całego świata został skurczony do poprawności, zwyczajnego słowa “ dobre”. A mogło być…”niesamowite”.

Na uznanie, a jednocześnie pewien rodzaj zdenerwowania na autora, zasługuje zakończenie. James Delargy zakończył swą powieść w nieoczywisty sposób. Otwarty finał historii pobudza wyobraźnię. Co on tam zobaczył? – zastanawiałam się przez dwa dni. Odpowiedzi oczywiście nie uzyskałam, a fantazja uparcie gryzła mnie, podsuwając coraz to dziwniejsze możliwości. Czy to oznacza, że autor szykuje drugą część? Całkiem prawdopodobne. Czy po nią sięgnę? Na pewno. Ze względu na obrzydliwą ochotę poznania tajemnicy, którą Mitch już zna. Ze względu na sympatię do Chandlera i chęć, by po prostu mu się ułożyło. I przede wszystkim ze względu na tę nutkę kreatywności, jaką autor się wykazał. Wierzę, że zmniejszając swoje monstrualnych rozmiarów oczekiwania – nie zawiodę się. A jeśli tak? No cóż, przynajmniej dowiem się, co – lub kogo – Mitch zobaczył na końcu, że wywołało to u niego tak wielkie emocje!

Fot.: Świat Książki


Przeczytaj także:

Recenzja książki Wiedźmie drzewo

55

Write a Review

Opublikowane przez

Natalia Chrobok

Wszystkie niewypowiedziane słowa.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *