Rodzinne rozliczenia – Viggo Mortensen – „Jeszcze jest czas” [recenzja]

Ten tytuł w kontekście pandemicznych restrykcji i jego polskiej premiery jest nieco pechowy, bo pierwotnie miał się pojawić w kinach już w listopadzie. Promocji tytułu miała zresztą towarzyszyć wizyta w Polsce jego reżysera i odtwórcy głównej roli, tj. popularnego aktora Viggo Mortensena. Niestety wprowadzony wówczas jesienny lockdown zaprzepaścił te plany. Także teraz, na przełomie lutego i marca, kiedy to kina były chwilowo otwarte, projekcje filmu odbywały się wyłącznie w trybie pokazów przedpremierowych, fabuła zaś czekała na swoją pełnoprawną premierę. Debiut reżyserski Mortensena (będącego tutaj także scenarzystą i autorem muzyki) wpisuje się w hollywoodzki schemat, w myśl którego każdy znaczący aktor na jakimś etapie swojej kariery winien spróbować swoich sił w reżyserii, czego imają się już zresztą w ostatnim czasie znacznie młodsi twórcy, tacy jak Olivia Wilde i Paul Dano – z intrygującym zresztą skutkiem w obu tych przypadkach. Jeszcze jest czas skrojony został pod Oscary i chyba tylko splot przypadkowych okoliczności (konia z rzędem temu, kto odkryje niuansy kierujące akademikami preferującymi określone tytuły, inne zaś bez litości eliminujący) sprawił, że ów film nie zaistniał na tym polu, nie ocierając się nawet o nominacje. Z drugiej strony jest to też chyba obraz zbyt arthousowy, jak na laury, choć i te w ostatnich latach ewoluują w bardziej artystycznym kierunku (vide  Parasite, a wcześniej Moonlight).

Fabułę można byłoby streścić w jednym zdaniu. Ojciec – konserwatywny farmer z amerykańskiego Południa ze względu na stan zdrowia postanawia zamieszkać u syna geja, który od tej pory sprawuje nad nim opiekę. Sam temat ojcowsko-synowskich rozliczeń po latach nie jest niczym nowym w kinie, by wspomnieć w tym miejscu choćby obraz pod tytułem Wszyscy mają się dobrze z udziałem Roberta de Niro. Nie fabuła jednak przesądza o wartości kameralnego debiutu Mortensena, ale gra aktorów wcielających się w protagonistów, gdzie na pierwszym miejscu twórca postawił (i wydobył z niszy ekranowych epizodów) Lance’a Henriksena znanego do tej pory jednak przede wszystkim z rozmaitych produkcji science fiction (Terminator, Obcy Jamesa Camerona, jak i sequel, serial Millenium). Można wręcz rzec, że w Jeszcze jest czas stworzył on swoją rolę życia. W koncercie ze stonowanym i powściągliwym Mortensenem jego popis w roli zgorzkniałego schorowanego tetryka plującego rasistowskim i homofobicznym jadem wybrzmiewa jeszcze bardziej. Niemniej jednak sam wątek gejowski (w osobie wcielającego się w postać syna Mortensena) wydaje się nieco zbędny, a kreacja odtwórcy tej postaci jest mocno przerysowana, a wręcz stereotypowo przedstawiająca osoby o orientacji homoseksualnej. Ponieważ sam teatralny film skupia się jednak na kreśleniu intymnych relacji rodzinnych bez szerszego tła polityczno-społecznego, temat LGBT wydaje się tu być wciśnięty na siłę, a postać ojca mogłaby być przecież agresywnym mizantropem i abnegatem bez konfrontowania go z synem gejem.

Nienależycie wykorzystana jest też Laura Linney, która pojawia się w zaledwie jednej, choć istotnej, scenie rodzinnego obiadu. Z aktorskich smaczków warto wspomnieć o Davidzie Cronenbergu (od kilku lat nieobecny w światowym kinie), który prezentuje tutaj drobne cameo lekarza w jednej z nielicznych humorystycznych sekwencji. Angażując znanego reżysera, Mortensen spłaca mu trybut za udział w kilku filmach Kanadyjczyka (za rolę w Eastern promises był zresztą Mortensen nominowany do Oscara). Zbyt mocno rozbudowane są też retrospekcje tłumaczące zawiłości aktualnej sytuacji rodzinnej, aczkolwiek w roli surowego młodego ojca Sverrir Gudnason (pamiętny z głównej roli w dramacie sportowym pod tytułem Borg/McEnroe) jest tutaj znakomity, a nadto uzupełnia rysunek swojego bohatera o pewną samoświadomość fatalizmu wynikającego z samego istnienia, którym to stara się zaszczepić swojego syna. Jeszcze jest czas (mało fortunny polski tytuł wobec bardziej wymownego oryginalnego Falling) to przede wszystkim ćwiczenie aktorskie. Ci, którzy będą oczekiwać po debiucie Viggo Mortensena jakiegoś kompleksowego obrazu Stanów Zjednoczonych pod rządami jeszcze Donalda Trumpa, będą rozczarowani. Niezależnie jednak od tej konstatacji, to w dalszym ciągu wyborne angażujące emocjonalnie kino.

Fot.: M2 Films


Przeczytaj także:

Wielogłos o filmie Green book

Write a Review

Opublikowane przez

Michał Mielnik

Radca prawny i politolog, hobbystycznie kinofil - miłośnik stołecznych kin studyjnych, w których ma swoje ulubione miejsca. Admirator festiwali filmowych, ze szczególnym uwzględnieniem Millenium Docs Against Gravity, 5 Smaków, Afrykamery, Ukrainy. Festiwalu Filmowego.

Tagi
Śledź nas
Patronat

1 Komentarz

  • Idiotyczna recenzja. Zbędny wątek gejowski :) A gdyby bohater był heteroseksualny to też by Pan mógł pomyśleć – zbędny wątek heteroseksualny? Homofob, któremu się wydaje, że absolutnie nie jest homofobem. I jeszcze wymyślił, że to kreacja „stereotypowo przedstawiająca osoby o orientacji homoseksualnej”. Nie wiem gdzie te stereotypy – że facet homoseksualny tworzy rodzinę z facetem to jest stereotyp? Bo w istocie żadnych stereotypów tam nie ma – ani feminizacji, ani seksualizacji ani nic. I jeszcze kretyńskie zdanie: „Ci, którzy będą oczekiwać po debiucie Viggo Mortensena jakiegoś kompleksowego obrazu Stanów Zjednoczonych pod rządami jeszcze Donalda Trumpa, będą rozczarowani.” Tak, tak samo jak ci, którzy będą oczekiwać westernu albo obrazu finansistów z Wall Street na przykład.

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *