Jeszcze oglądać czy już tańczyć? – Baz Luhrmann – „The Get Down”, sezon 1A [recenzja]

Myśleliście, że Stranger Things to najlepszy serial minionego lata? Myśleliście, że to szczyt tego, co w tym roku zaserwował nam Netflix? Rzeczywiście, osadzona w latach 80. historyjka z dreszczykiem zostanie prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalnym tytułem 2016 roku, tyle tylko, że to nie ona (według włodarzy stacji) miała zyskać miano największego przeboju letniej ramówki. Hitem tym miało być The Get Down. Serial wyprodukowany za ogromne pieniądze (12 odcinków kosztowało podobno 120 milionów dolarów), serial tworzony latami, serial, którego póki co… dostaliśmy tylko połowę pierwszego sezonu. Jednak cóż to jest za połówka!! Tytuł tej recenzji mógłby brzmieć: W rytmie luzu, Serial z ADHD, Kolorowe szaleństwo lub – lekko z angielskiego, a przy tym na przekór samemu tytułowi produkcji – Put ya hands up in the air! Jak możecie się zatem już domyślić, jest skocznie, jest energetycznie, jest także – przede wszystkim – świeżo. Teoretycznie serial ten nie miał prawa przypaść mi do gustu, nie był wyczekiwaną przeze mnie nowością, muszę się więc teraz uderzyć w pierś i przyznać szczerze – The Get Down to najlepsza rzecz, jaką w tym roku widziałem w telewizji!

Baz Luhrmann nie jest wielce płodnym twórcą, jednak jeśli już się za coś zabierze, jest to zazwyczaj dość głośny tytuł, do którego zaangażowani są aktorzy z najwyższej półki. Tak było w przypadku Australii (z Nicole Kidman), Romea i Julii (z Leonardo DiCaprio), Mouline Rouge! (ponownie Kidman) czy filmu Wielki Gatsby (znów DiCaprio). Tym razem reżyser nie zabrał na pokład ani pięknej Nicole ani ulubionego aktora planety Ziemi; nie potrzebował ich – wystarczyła grupka utalentowanych małolatów i kilku mniej znanych dorosłych, by stworzyć prawdopodobnie najlepsze dzieło w przekroju całej swej kariery. Rzecz dzieje się na Bronxie pod koniec lat 70. ubiegłego stulecia. Dzielnica, która nawet w dniu dzisiejszym nie prezentuje się specjalnie zachęcająco, blisko czterdzieści lat temu tym bardziej odstraszała ludzi z zewnątrz. Opanowana przez Afroamerykanów i Portorykańczyków, z walającymi się po ulicach śmieciami i pokrywającymi całe budynki graffiti, nie była przyjaznym miejscem; miała jednak duszę. I to właśnie tę duszę, przy pomocy dźwięku i świetnie dobranej obsady, próbuje nam Luhrmann pokazać.

3

Głównym bohaterem historii jest Ezkiel (w tej roli Justice Smith), o którym już na samym początku dowiadujemy się, że jako dorosły mężczyzna zostanie popularnym raperem (o tym jeszcze za chwilę). Jednak póki co, Ezekiel to z pozoru niczym niewyróżniający się chłopak jakich wielu, z wielkim afro na głowie. Mylne wrażenie przeciętności szybko mija, kiedy okazuje się, że zakochany po uszy w koleżance z dzieciństwa młodziak obdarzony jest niesamowitą wrażliwością, posiada talent pisania wierszy oraz układania rymów, a wiedzą przewyższa większość kolegów z klasy. Wspomniana wyżej dziewczyna to przepiękna Mylene (Herizen F. Guardiola), obdarzona anielskim głosem córka lokalnego pastora (który zabrania jej śpiewania gdzie indziej niż w obrębie kościoła), która swą przyszłość widzi w jednym tylko miejscu – na scenie, jako gwiazda disco. By zaimponować dziewczynie, Ezekiel postawia wraz z kumplami (w jednego z nich wciela się Jaden Smith) zdobyć płytę z ulubionym utworem ukochanej, a następnie jakimś cudem dostać się do zakazanego, opanowanego przez gangsterów klubu Les Inferno i odtworzyć ją dla dziewczyny. Po drodze, w wyniku nieoczekiwanego splotu wydarzeń, grupka przyjaciół spotyka enigmatycznego Shao (każe na siebie mówić Shaolin Fantastic), który po pierwsze – jest dilerem, po drugie – miejską legendą graffiti, po trzecie – marzy o tym, by zostać DJ’em i zrobi wszystko, by pobrać nauki od swego guru – Grandmaster Flasha. To właśnie Shao zaprowadza Zeke’a i resztę jego ekipy na „najlepszą imprezę w mieście”, gdzie bohaterowie po raz pierwszy usłyszą scratchowanie i poznają zalążki kultury, która jeszcze się nie narodziła.

8

Napisałem we wstępie, że The Get Down nie miało prawa przypaść mi do gustu. Nie do końca tak było, w końcu rap (zwłaszcza amerykański) to mój ulubiony gatunek muzyczny. Problem polegał jednak na tym, że obok lubianej i szanowanej przeze mnie kultury hip-hop, w opisie serialu pojawia się również kojarzące mi się z kiczem disco (które summa summarum przeważa w Netflixowym hicie), a sama produkcja podpięta jest pod gatunki dramat/musical. Na samą myśl, włos jeżył mi się na głowie. Musical? Nie dość, że niezbyt taneczny ze mnie facet, to jeszcze… Kurcze, obejrzę wszystko – horror, dramat, biografie, kino akcji, nawet komedię romantyczną, tylko błagam – NIE MUSICAL! Zresztą jakie jest prawdopodobieństwo, by serial będący musicalem mógł się udać? Według mnie – bliskie zeru (choć podobno udało się w Glee, którego rzecz jasna nie oglądałem).

4

Strach ma jednak wielkie oczy. To, czego najbardziej się obawiałem, czyli warstwa muzyczna, stanowi o sile The Get Down. Złośliwi mogliby nawet powiedzieć, że omawiany tu serial to ścieżka dźwiękowa z jakąś chaotyczną, sklejoną naprędce historyjką w tle. W żadnym wypadku nie jest to prawdą. Nie da się jednak ukryć, że muzyka obecna jest w większości scen (lub przynajmniej takie sprawia wrażenie) i to ona napędza cały serial. Drżałem na samą myśl o słuchaniu tandetnego disco, tymczasem doszło do tego, że na fali serialu sam szukałem (nawet w trakcie oglądania danego odcinka) kawałków sprzed czterech dekad, by później jeszcze raz ich posłuchać. Soundtrack The Get Down zawiera w zasadzie same perełki, miesza style i – co tu dużo mówić – zachwyca. Znajdą się tu utwory m.in. Stevie Wondera, Jackson 5, The Temptations, Babe Ruth, The Rolling Stones, Marvina Gaye’a, Arethy Franklin i wielu wielu innych. Mało? No to proszę, niespodzianka – sama Christina Aguilera (nie śmiejcie się, Krysia ma głos jak dzwon) specjalnie na potrzeby tego serialu nagrała singiel, który z łatwością podbiłby światowe listy przebojów. To samo zresztą stałoby się, gdyby wypuścić na rynek dyskotekową wersję kościelnej pieśni Set me free w wykonaniu serialowej Mylene i jej koleżanek. Tutaj hit goni hit, ale najlepsze zostawiłem na koniec. Świat rapu ma tu oczywiście również swój głos. Sam Grandmaster Flash to przecież postać autentyczna, prekursor hip-hopowych DJ-ów (pierwszy artysta związany z tym gatunkiem muzyki włączony do Rock and Roll Hall of Fame). Jednak wisienką na torcie jest udział w całym tym przedsięwzięciu Nasira Jonesa (znanego jako Nas). Mój prywatnie ulubiony raper nie dość, że znajduje się w gronie producentów serialu, to jeszcze sam się w nim udziela! Każdy odcinek zaczyna się bowiem od rymowanej historii opowiadającej o tym, co wydarzyło się do tej pory w serialu. Ze sceny rapuje niby dorosły Ezekiel, jednak głosu użycza mu właśnie Nas.

1

Ktoś mógłby spytać: No dobra, jest muzyka, wszystko ok, ale gdzie ten dramat? Czy wszystko kręci się wyłącznie wokół świetnych utworów? Nie, nie wszystko kręci się wokół muzyki, jednak fabułę samą w sobie trudno sprecyzować, niełatwo też zaszufladkować to pod konkretny gatunek. Pojedyncze sceny nie robią (oczywiście z wyjątkami) może oszałamiającego wrażenia, jednak zebrane do kupy, stanowią mieszankę wybuchową. Mamy tu i biedę i różnice na tle rasowym, morderstwa, narkotyki, próbę określenia własnej orientacji seksualnej czy też kwestie czysto polityczne (w jednym z odcinków przypomniana została sławna awaria prądu w Nowym Jorku oraz chaos jaki w związku z nią zapanował). Jest dramat, oj jest. Powiem więcej, wiele scen jest w zasadzie przedramatyzowanych. Generalnie wszystkiego jest tu, na pierwszy rzut oka, za dużo. Muzyka zbyt głośna, stroje zbyt kolorowe i krzykliwe, dramaty zbyt dramatyczne. Teoretycznie więc nic tu nie powinno się udać, tymczasem nie wiedzieć jak, udaje się twórcom połączyć ze sobą wszystkie te składniki tak, by całość nie raziła w oczy a wręcz przeciwnie, by zachwycała. Trzeba jednak sprawiedliwie oddać, że ta poważniejsza część ujmuje trochę z serialu; zdecydowanie lepszy jest on w tych szalonych momentach, kiedy wraz z młodymi bohaterami pędzi przed siebie, nie zwalniając tempa.

7

The Get Down to mieszanka wybuchowa, którą pokochałem, jednak nie każdemu przypadnie ona do gustu. Ten kto nie przepada za „czarną” muzyką, raczej się tu nie odnajdzie. Nie wszyscy też przymkną oko na pewne rzeczy, które uchodzą serialowi Netflixa na sucho, jak na przykład to, że w zasadzie każdy młody bohater obdarzony jest jakimś talentem, wokalnym czy jakimkolwiek, ogólnie rzecz ujmując artystycznym. Nie zamaskują tego ani świetnie skrojone postaci, ani nawet jeszcze lepiej skrojone kostiumy (o których wcześniej zapomniałem wspomnieć, mój błąd). The Get Down „płynie”; płynie na własnych zasadach i albo poddamy się temu i popłyniemy razem z nim, albo zostaniemy na brzegu, w szarej, smutnej rzeczywistości. Osobiście nie pamiętam od czasów Dextera serialu, którego oglądanie sprawiłoby mi aż taką frajdę i tak bardzo chciałbym, aby następny odcinek wyemitowano już za chwilę, a najlepiej już w tym momencie! Jednak w przeciwieństwie do Dextera (i większości najpopularniejszych seriali) The Get Down, pomimo osadzenia akcji w ponurym zaułku Nowego Jorku, jest optymistyczne, daje nadzieję. Dzieło Luhrmanna to wielka energetyczna kula (aż się prosi napisać: disco-kula), a zarazem swego rodzaju wehikuł czasu, do którego chętnie wsiądę przy najbliższej okazji. Zmieniaj się więc kartko w kalendarzu na tę z liczbą 2017, chociażby po to, by dalsza część The Get Down ujrzała światło dzienne!

Fot.: Netflix

4 Komentarze

  • „Zresztą jakie jest prawdopodobieństwo, by serial będący musicalem mógł się udać?” Jedno słowo: „Galavant”.

    Pierwsze minuty „The Get Down” mnie nie zainteresowały, ale patrząc na Twoje (i nie tylko Twoje) zachwyty, chyba spróbuję tym razem obejrzeć chociaż cały pierwszy odcinek – albo najlepiej dwa. I wtedy się okaże, czy to coś dla mnie, czy wręcz przeciwnie.

    W ogóle to ten rok wygląda bardzo atrakcyjnie pod względem seriali. Tyle jest do oglądania, że nie wiem, od czego zacząć, a obwoływanie produkcji najlepszym serialem roku strasznie spowszedniało. Tę łatkę już dostawał kolejny sezon „Orange is the New Black”, „Daredevil”, „Stranger Things”, z mniej popularnych równie dobrze na ten tytuł zasłużył wspomniany przeze mnie „Galavant”, ja bym jeszcze wyróżnił „Dom grozy” czy „Raya Donovana”… A w tym morzu produkcji są też pozycje bardzo solidne.

    Do tego dochodzą do mnie głosy, że je wszystkie zmiecie z powierzchni ziemi „Westworld” (co mi przypomina, że nie wymieniłem „Gry o tron” – abstrahując od mojej oceny, ten sezon również jest liczącym się graczem w stawce). Jeszcze na grudzień Netflix podobno szykuje drugi sezon „Sense8″… Wow.

  • Straszą straszą tym Westworldem ;) A co do TGD to nie każdemu przypadnie do gustu jednak ja wpadłem i patrząc na oceny na wszystkich szanujących się portalach, nie ja jeden ;)

  • Tak dla formalności – jednak wsiąkłem. Obejrzałem wszystkie dostępne odcinki i zdecydowanie podzielam zachwyty ;)

    • Nawrócony ;) .

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *