jeźdźcy sprawiedliwości

Przypadkowy gabinet osobliwości – Anders Thomas Jensen – „Jeźdźcy sprawiedliwości” [recenzja]

Mówi się, że każdy jest kowalem swojego losu. I jest w tym tyle samo prawdy, ile przekłamania. W dużej mierze bowiem to my sami decydujemy o tym, co nas spotyka. Podejmujemy decyzje – mniej lub bardziej świadome, wyrażamy zgodę lub stanowczo odmawiamy, obieramy kierunki i ścieżki, wybieramy ludzi, z którymi się przyjaźnimy lub spędzamy resztę (a przynajmniej w założeniu) życia. Można by tak wymieniać w nieskończoność. Ale równie niepoliczalne są sprawy i rzeczy, na które wpływu nie mamy i mieć nie możemy, bez względu na to, jak bardzo byśmy chcieli. Będziemy kowalami własnego losu tak długo, na jak długo wystarczy nam nie chęci, lecz materiału, a resztę ukształtuje łaskawy bądź szyderczy los, personifikowany nawet teraz chyba tylko dlatego, że w ten sposób łatwiej pogodzić się z jego okrucieństwem i obojętnością zarazem. A także z naszą bezsilnością wobec jego wyroków. No właśnie – o tej bezsilności, o sprawiedliwości, o niezgodzie, o losie, który tak bardzo chcemy wziąć w swoje ręce, opowiada kipiący od emocji, fenomenalny film twórcy Jabłek AdamaJeźdźcy sprawiedliwości. Film, który na ekrany polskich kin wchodzi dzięki dystrybucji Best Film, a Głos Kultury objął go patronatem medialnym. 

Wszystko zaczyna się od roweru i na rowerze kończy. Czy jest to mało subtelne przypomnienie, że historia kołem się toczy? Jeśli tak, to toczy się niezwykle sprawnie i wartko, choć nie brakuje w tym toczącym się ruchu, znanym od wieków, jakiejś nietypowości, jakiegoś udziwnienia, czegoś, co sprawia, że oglądając historię na pozór jakich wiele, przeżywamy ją na nowo, w zupełnie inny sposób – docierając głębiej zarówno do bohaterów, ich emocji i przemyśleń, jak i do problemów, które serwuje nam twórca. A tych stół jest pełen, co sprawia, że dzieło to może zaspokoić każdy apetyt. Nie zrobi tego jednak, ponieważ Anders Thomas Jensen nie tworzy filmów, które mają w miarę smakować, ale przede wszystkim zaspokoić głodne brzuchy, a jemu napełnić kabzę. Jensen bardziej dba o to, by widzowie docenili wszystkie przyprawy, jakich używa, nawet jeśli odbędzie się to kosztem tego, że jego danie nie będzie tak popularne, jak konkurencji. 

Markus miał wrócić do domu, ale dzwoni do żony, że w Iraku musi zostać dłużej. Niepocieszona kobieta informuje córkę o zmianie planów i widząc jej zawiedzioną minę, postanawia, że mogą sobie zrobić wagary. Zbiegiem więc różnych okoliczności, zamiast w samochodzie kierującym się w stronę szkoły Mathilde, kobiety lądują w pociągu, w którym wkrótce dochodzi do katastrofy. Ginie w niej żona Markusa, a mężczyzna natychmiast wraca w związku z tym do kraju. Podczas gdy to właśnie jego anulowany powrót uruchomił machinę zdarzeń, które ostatecznie doprowadziły do śmierci kobiety. Grany przez wspaniałego Madsa Mikkelsena Markus musi zająć się nastoletnią córką, która wyszła z tragedii bez szwanku – mowa tu oczywiście wyłącznie o ranach fizycznych, namacalnych. Bo Mathilde, jak można się spodziewać, przeżywa śmierć matki w sposób dotkliwy – i przeżywać będzie zapewne jeszcze bardzo długo, o ile nie w nieskończoność. Nastolatka potrzebuje więc ojca – czułego rodzica, który ją pocieszy, zajmie się nią, wypełni pustkę (oczywiście tylko do pewnego stopnia, w takim stopniu, w jakim jest to możliwe – o ile jest możliwe w ogóle). Potrzebuje, by ktoś, kto cierpi równie mocno, jak ona, zadawał w milczący, bezwzględny eter pytania o bezsensowność śmierci matki, o rolę przypadku lub właśnie jego braku w tym, co się wydarzyło. Czy tragedii można było zapobiec? Od czego zaczął się feralny dzień? Czy pierwszą kostką domina był telefon od ojca, czy może skradziony rower? A może mężczyzna, który spontanicznie, z powodu dobrego wychowania postanowił ustąpić miejsca kobiecie? Który ruch zmieniłby ich życie, pozostawiając je w słodkim, pozornym bezruchu?

jeźdźcy sprawiedliwości

Markus jednak nie przypomina ojca, którego potrzebuje jego córka. Już na pierwszy rzut oka wydaje się tak bardzo wojskowy, jak to tylko możliwe. Nie okazuje emocji, nie płacze, nie krzyczy, nie przytula córki. Wydaje nam się zimny, zawzięty, zacięty. Zamknięty w sobie lub po prostu pusty. Podczas gdy Mathilde chce o swoim żalu rozmawiać, on uważa, że nie ma o czym. Stało się. Okrutny los, przypadek. Nieszczęście, które dotknęło ich rodzinę, ale mogło dotknąć każdego, bo przecież takie tragedie, katastrofy się zdarzają. Nieszczęśliwym wypadkom nie sposób zapobiec. Ale czy na pewno? Czy na pewno nic nie dało się zrobić? W końcu: czy na pewno tamten wypadek był czystym przypadkiem?

Kiedy do drzwi domu Markusa puka mężczyzna, który ustąpił miejsca jego żonie, samemu uchodząc tym samym z życiem, wszystko się zmienia. Okazuje się bowiem, że katastrofa pociągu, wybuch, który zabrał życie żony i matki, mogły wcale nie być dziełem przypadku. Zbyt dużo pojawia się zbiegów okoliczności, by były one nic nieznaczącymi tropami. By stanowiły desperacki przejaw apofenii. A do drzwi Markusa puka nie byle kto. Otto jest bowiem matematykiem, którego konikiem wydaje się statystyka. Na co dzień zajmuje się obliczaniem prawdopodobieństwa, zna zasady rządzące logiką i doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co może być dziełem przypadku, a co może tylko tak wyglądać, bo ktoś chciał, aby tak to wyglądało. I choć Otto jest dziwny, kompletnie niepasujący do wojskowego świata Markusa ani do nastoletniego świata Mathilde, to wraz z dwójką swoich równie ekscentrycznych przyjaciół – Lennartem i informatykiem Emmenthalerem zdaje się wypełniać w jakiś dziwny sposób pustkę w życiu ojca i córki. Pustkę w ich relacji, której nie spodziewaliby się nigdy wypełnić właśnie w taki sposób. Co ważniejsze jednak – kiedy do Markusa dociera, że najprawdopodobniej śmierć jego żony nie była dziełem czystego przypadku, mężczyzna zyskuje w życiu nowy cel. Cel, którym niestety nie mogła być opieka nad córką. Bo oto pojawia się namacalny wróg. Winny, na którego barki można zrzucić gruzy, w które obróciło się jego życie. Realne zło, na którym można skupić złość, powód, który można obwinić. A człowiek potrzebuje winnego. Od zawsze i chyba już na zawsze. Potrzebujemy mieć w co rzucić tym przysłowiowym kamieniem. Potrzebujemy  twarzy, w którą możemy wszystko wykrzyczeć. Potrzebujemy zła, któremu przeciwstawimy nasze (relatywne rzecz jasna) dobro. Potrzebujemy czegoś. Czegokolwiek. Ale jeśli po drugiej stronie mamy jedynie pecha, niefortunny los, przypadek, zbieg okoliczności – wtedy nasze człowieczeństwo zostaje wystawione na największą próbę. Jeźdźcy sprawiedliwości to opowieść właśnie o tym.

jeźdźcy sprawiedliwości

Dlatego, kiedy Otto, Lennart i Emmenthaler stają pod domem Markusa i niemal na tacy podają mu owo zło, owego wroga, wobec którego można skupić wszystkie swoje siły, wszystkie żale i frustracje – mężczyzna nie potrzebuje nic więcej. Reaguje natychmiast, a reakcja ta wydaje się niemal wyćwiczona, wyczekana. Jakby Markus czuwał w uśpieniu na ten jeden jedyny sygnał. I można by powiedzieć, że w zasadzie dopiero wtedy zaczyna się właściwa akcja filmu. I na pewno znajdą się tacy, którzy tak stwierdzą. Można jednak upierać się, i będzie w tym uporze tyle samo słuszności, że akcja filmu zaczyna się w momencie, w którym w pewnej dziewczynce rodzi się marzenie, by zostać właścicielką roweru w tym jednym, upragnionym kolorze.

Jeźdźcy sprawiedliwości są prawdziwą wybuchową mieszanką tak gatunków, jak i wszelakich emocji (co poniekąd wynika z tego gatunkowego miszmaszu) – od śmiechu przez niepokój po głębokie, dojmujące wzruszenie. Reżyser od początku ufa swoim widzom i to bardzo dobrze widać przez cały seans. Ufa, że zrozumieją, że docenią i że skorzystają z tego, co on im oferuje. Tym jednak, którzy tych „warunków” nie spełnią, pozostawia samym sobie, nie edukuje ich na siłę, bo Jensen nie jest tego typu reżyserem. Gabinet osobliwości, jaki jest nam prezentowany w niniejszym dziele, może się wydawać przesadzony, zbyt dosłowny, zbyt grubiański. Ale to tylko pozory, pod którymi skrywają się prawdziwi ludzie – cierpiący tak mocno, jak mocno ich zachowanie wydaje się czasem śmieszne lub absurdalne właśnie. Bliższe przyjrzenie się niespodziewanym gościom, którzy pojawili się w drzwiach domu Markusa, uświadamia nam kruchość gatunku ludzkiego – tego, jak delikatna jest ludzka psychika, jak blisko dorosłemu człowiekowi do skrzywdzonego dziecka, które kuli się pod nieprzychylnym spojrzeniem lub drży przed zaciśniętą pięścią. To, co nas spotyka za młodu, odciska tak niewyobrażalnie głębokie piętno na naszych dorosłych wersjach, że świat powinien dołożyć wszelkich starań, by w wyżłobieniach tych znalazły się same dobre rzeczy. Ale światem kierują dwie moce – moc ludzka i moc przypadku. Czy można mieć natomiast pretensje do przypadku? I jak poradzić sobie ze złością, ze smutkiem, z żałobą, która nie znajduje namacalnego wroga? Jak walczyć przeciwko niewidzialnemu? 

jeźdźcy sprawiedliwości

Pamięć może płatać figle, ale jestem niemal pewna, że to właśnie Jabłka Adama obudziły we mnie miłość do filmów niszowych. Do filmów dziwnych, nietypowych. Do Madsa Mikkelsena, którego (umówmy się) wtedy jeszcze prawie nikt w naszym kraju nie kojarzył. Do Andersa Thomasa Jensena, który sprawił, że trwałam wpatrzona w ekran, jak zaczarowana, i potrafiłam wracać do tego filmu bez znudzenia, bez żenady. Wtedy, te kilkanaście lat temu, nie mogłam nawet przypuszczać, że kiedyś będę współprowadzącą portalu, który będzie miał przyjemność objąć patronatem medialnym polską dystrybucję kolejnego filmu tego reżysera z kolejną fenomenalną rolą Mikkelsena (który swoją drogą przez te lata zdążył zdobyć światową sławę i stać się marką samą w sobie). Wspominam o Jabłkach Adama, ponieważ kolejny raz okazuje się, że historia kołem się toczy i również moja skromna, nic nieznacząca dla osób postronnych historia znajomości z kinem niszowym odnajduje tutaj swoje początki, zupełnie niespodziewanie i wspaniale zarazem. Wspaniale tym bardziej – można by powiedzieć. Wspominam o tym również dlatego, że choć te dwa filmy dzieli 16 lat, to łączy je nie tylko osoba reżysera i kilkoro aktorów (między innymi Mikkelsen jako ksiądz Ivan i Markus, a także Nicolas Bro jako Gunnar i Emmenthaler), ale także mądrość reżysera, świadomość emocji, na których pracuje i opary absurdu, które unoszą się nad obiema produkcjami. Absurdu tak idealnie wyważonego, że choć dostrzegalny i właściwie nazwany – wciąż trzyma się w ramach i ryzach prawdopodobieństwa i realizmu, ukazując jednocześnie prawdę o człowieku. Czasami dziwną, czasami niewygodną, ale jednak prawdę. I za to tego reżysera niezmiennie cenię.

Jeźdźcy sprawiedliwości mają w sobie coś z filmu kryminalnego, mają coś z czarnej komedii, mają sporo z dramatu. Są gatunkowym miszmaszem, ale takie są najlepsze, by przedstawić ten cyrk, ten patchwork gatunków, jakim jest życie. Przede wszystkim jednak dzieło Jensena jest fenomenalną opowieścią o żałobie. O tym, jak trudno sobie z nią poradzić i jak różnie możemy ją przeżywać. Podkreśla jednocześnie, że żałoba po kimś naprawdę bliskim nie kończy się nigdy – zmienia oblicze i stopień natężenia, ale nie ustępuje. Podobnie jak wyrzuty sumienia. To również rewelacyjna przypowieść o roli przypadku w naszym życiu i o tym, jak trudno człowiekowi, jako istocie myślącej, analizującej, rozumiejącej prawa logiki i statystyki, pogodzić się z tym, że są rzeczy, na które nie może mieć wpływu. Z którymi może się jedynie pogodzić, licząc, że następnym razem ów Los, z którym tak trudno podjąć dyskusję, będzie łaskawszy. To opowieść o szukaniu punktu zaczepienia. O tym, że kiedy nie mamy pod co podpiąć naszego gniewu i żalu, zaczynamy się zapadać, od czego kilka kroków do popadnięcia w obłęd. Jensen żadnej żałoby nie stawia wyżej w hierarchii smutku i powagi. Żałoba po żonie, po matce, po dziecku, po dzieciństwie, po niewinności – one wszystkie są tak samo ważne, dopóki kierują naszym życiem, dopóki wciąż są odczuwalne, mimo upływu lat.

Są sytuacje w Jeźdźcach sprawiedliwości, które mogą wprawić w konsternacje, które na pierwszy rzut oka mogą nie kleić się z resztą filmu, które wydają się oderwane od jego rzeczywistości. Te sytuacje w głównej mierze wprowadzone są za sprawą trzech postaci: Otta, Lennarta i Emmenthalera. Jednak gdyby nie oni, Jeźdźcy sprawiedliwości mogliby okazać się kolejnym niekoniecznie wyróżniającym się filmem o stracie i zemście. Troje inteligentnych dziwaków z różnymi fobiami i przypadłościami wprowadza do duńskiego dzieła element zaskoczenia i dziwactwa, który odzwierciedla nieprzewidywalność w ludzkim życiu. Wprowadza również momentami element komediowy, mocno zabarwiony na czarno, ale jednak komediowy. Choć jeśli pojawia się w widzu śmiech, to jest to nierzadko śmiech może nie przez łzy, ale przez ściśnięte gardło, trzymane w imadle świadomości tego, co sprawiło, że bohaterowie zachowują się tak, a nie inaczej.

Rola Markusa to kolejna odsłona Madsa Mikkelsena, w której pokazuje zupełnie inną twarz. Jeźdźcy sprawiedliwości dają mu szansę na to, by wcielić się w postać na początku całkowicie zamkniętą w sobie, skrytą, zimną, surową, nad którą kontrolę zdaje się mieć wojskowe wychowanie. Z czasem jednak, kiedy ta fasada pęka, Markus ujawnia nie ciepłe, lecz agresywne oblicze, bezlitosne i pełne złych emocji. Dopiero kolejne pęknięcie sprawia, że dostrzegamy mężczyznę cierpiącego, pełnego lęku, zranionego i szukającego pomocy. Mikkelsen rewelacyjnie odegrał wszystkie te twarze jednego człowieka, a każda wydaje się bardziej wymagająca od poprzedniej – bez względu na to, w jakiej kolejności o nich pomyślimy. Charakterystyczna twarz duńskiego aktora mogłaby wydawać się zbyt zapamiętywalna, zbyt osobliwa, by odegrać tak wiele ról i tak wiele różnych historii opowiedzieć, ale okazuje się jednocześnie bardzo plastyczna w okazywaniu emocji, a to w połączeniu z talentem Mikkelsena owocuje rolą, która choć nie charakteryzuje się wieloma kwestiami – na długo zapada w pamięć. Markus góruje nad innymi bohaterami, choć został napisany jako postać najbardziej wycofana. Widz ma jednak wrażenie, że jego energia unosi się nad każdą sceną, że jego spojrzenie przeszywa pokój, nawet zanim jeszcze do niego wejdzie. Nie znaczy to jednak, że reszta ekipy nie dotrzymuje kroku gwieździe Na rauszu. Zarówno aktorzy, którzy już współpracowali z Mikkelsenem niejednokrotnie, jak i ci, którzy spotkali się z nim po raz pierwszy na planie, sprawnie i z wyczuciem oddali ducha swoich postaci, oddali ich energię i osobowość. Nie zawiodła nawet Andrea Heick Gadeberg, która wcieliła się w Mathilde, a której doświadczenie jest skromniutkie  – zwłaszcza na tle reszty ekipy. Nikolaj Lie Kaas, Lars Brygmann i Nicolas Bro wspaniale stworzyli ów gabinet osobliwości, który między innymi czyni ten film wyjątkowym. Aparycja aktorów, a także ich wizualne przygotowanie do ról również dołożyło kolejną cegiełkę do tego, by widz ujrzał skrzywionych przez życie, doświadczenia i społeczeństwo dorosłe osoby, które nie potrafią się odnaleźć w życiu, choć wedle wszystkich przesłanek i nałożonych nań oczekiwań – tak bardzo powinny.

Jeźdźcy sprawiedliwości to zaskakująca wyprawa w głąb ludzkiej psychiki i próba uporania się z potężną mocą, jaką jest przypadek. Trudno pogodzić się z tym, że naszym życiem może rządzić w pewnym stopniu zrządzenie losu, zbieg okoliczności. Trudno pogodzić się z tym, że możemy na coś nie mieć wpływu, że nie mamy w kogo wymierzyć palca, który tak bardzo chciałby znaleźć winnego, wskazać go i skazać. Ostatecznie więc obracamy się przeciwko sobie, a palec dźga nas samych, niekiedy zwyczajnie niewinnych, nie dając spokoju w dzień i w nocy. Jak wygląda więc żałoba po stracie świadomości, że nie jesteśmy panami własnego losu w stu procentach? Czy ona również się nie kończy? Czy w takim razie jest możliwe szczęśliwe zakończenie? Pogodne życie, bez smug cienia przypominających nam, że za każdym rogiem może czyhać nieszczęście, tragedia, na którą nie mamy wpływu? Czy już zawsze będziemy szukali winnych? Jeźdźcy sprawiedliwości to momentami humorystyczne kino, ale kino dla ludzi o mocnych nerwach, bo obok spraw, o których opowiada, nie da się przejść bez emocji. Nie da się nie wpaść w to błędne koło, którym toczy się historia, którym toczy się nasze życie, którym jest los i nasze rozmyślania o nim. Jeźdźcy sprawiedliwości to film, który mógłby nakręcić Tarantino, gdyby nie był Hollywoodzkim twórcą, gdyby ograniczył krew, a mięsem rozrzuconym po planie uczynił skrzywdzoną ludzką psychikę. Gdyby chciał w swoich dziełach jeszcze więcej przekazać, a trochę mniej pokazać. Na szczęście jednak Jeźdźców sprawiedliwości stworzył Thomas Anders Jensen i kolejny raz nie zawiódł, oddając w ręce, oczy i serca widzów film, który działa tu i teraz, trzymając w ciągłym napięciu, ale także wpija się mocno w świadomość i w naszą naturę lubiącą drążyć i pytać. Na zawsze już zostaje ze mną ten tytuł i wszystkie znaki zapytania, jakie po sobie zostawia, jakie rozkłada równo i nieprzypadkowo po to, by w niespodziewanej chwili właśnie przypadek sprawił, że posypią się, jak kostki domina, a ja zacznę je składać od nowa.


Jeźdźcy sprawiedliwości wchodzą na ekrany polskich kin dzięki dystrybucji Best Film

jeźdźcy sprawiedliwości

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *