Utęskniając grasicę – Daniel Goldfarb – „Julia”

Julia Child to postać bardzo dobrze znana na całym świecie. Wyróżniająca się wzrostem Amerykanka jako pierwsza kobieta w historii ukończyła prestiżową szkołę kucharską Le Cordon Bleu. Popularność przyniosła jej napisana dziesięć lat później książka Mastering the Art of French Cooking, jednak to wyemitowany po raz pierwszy trzy lata po książce program kulinarny zatytułowany The French Chef przyniósł jej prawdziwą sławę. To właśnie o kulisach powstania tego programu telewizyjnego, innowacyjnego w tamtych latach, który okazał się pionierskim i będącym wyznacznikiem dla innych kulinarnych programów, a także o życiu prywatnym Julii Child opowiada ośmioodcinkowy serial produkcji HBO Max  –  Julia. Serial, który być może nie wyróżnia się niczym specjalnym, być może nie chwyta za gardło ani nie zaskakuje formą, ale z pewnością jest pełen ciepła i wciąga do swojego uroczego, pełnego zapachów i smaków świata. Pełnego nietuzinkowego głosu tytułowej Julii, który rozbrzmiewa w głowie jeszcze długo po obejrzeniu finałowego odcinka.

Historia Julii Child jest jedną z tych, które udowadniają, że nigdy nie jest za późno, by spełniać swoje marzenia, by zmienić swoje życie o 180 stopni, by osiągnąć coś, o czym inni wmawiali nam, że jest już na to stanowczo za późno. Opowieść ta nie jest przy tym ani tandetna, ani nachalna. Podnosi na duchu tym bardziej, że jest to historia prawdziwa  –  oczywiście na potrzeby serialu ubarwiona, podkoloryzowana i z pewnością w wielu miejscach pełna dopowiedzeń, ale sama postać Julii i jej kariera i sława, które rozwinęły się, kiedy kobieta była już po pięćdziesiątce, opierają się na faktach.

Serial rozpoczyna się w momencie, kiedy Julia, jako współautorka książki kulinarnej popularyzującej francuską kuchnię, zostaje zaproszona do jednego z programów telewizyjnych na krótką rozmowę. Podczas swojego wystąpienia kobieta nie zamierza jednak poprzestać na czczej gadaninie  –  zakasuje rękawy, załatwia za kulisami przenośną kuchenkę, wyjmuje ze swojej własnej torby swoją własną patelnię oraz jajka i… zaczyna przygotowywać omlet, uprzednio ukazując ekipie telewizyjnej i zgromadzonej przed odbiornikami publiczności swoją… pupę. I choć pewna niezdarność kobiety, a także widoczny brak obycia przed kamerą, jak również niespecjalnie telewizyjna aparycja, z której sama Julia doskonale zdawała sobie sprawę, nie wróżyły sukcesu… Publiczność w przeważającej części okazała się zachwycona tą naturalną kobietą, która w płynnych ruchach przygotowała przed kamerami omlet, niemal nie dając dojść do słowa prowadzącemu. Również Julia po tej pierwszej, nieoczekiwanej wizycie w studiu nagraniowym momentalnie złapała bakcyla. Poczuła, że to jest właśnie to, co chciałaby robić. To, czego jej brakowało.

Co innego jednak plany i marzenia, a co innego rzeczywistość. Kierownictwo bostońskiej stacji WGBH, w której Julia wystąpiła, robiąc omlet na oczach zdziwionego prowadzącego, nie jest przekonane do pomysłu kobiety, uważając go za co najmniej absurdalny, a już z pewnością taki, który nie przyniesie stacji ani popularności, ani  –  co ważniejsze  –  zysku. Julia jednak jest na tyle zdeterminowana i na tyle zafascynowana nowym medium (telewizja zaczęła dopiero tak naprawdę w latach 50. rozkwitać w Stanach Zjednoczonych), że wbrew wszystkim i wszystkiemu, okłamując nawet swojego ukochanego męża, postanawia zrobić pierwszy odcinek, na próbę, w stacji WGBH… za własne pieniądze, ponosząc koszty wszystkiego  –  od czasu pracowników zaczynając, przez opłaty za prąd i sprzęt, a na jedzeniu potrzebnym do przygotowania potraw, kończąc. Popularność i sympatia, jakie popłynęły w kierunku jej osoby po tym pierwszym, eksperymentalnym odcinku, zaskoczyły ją, jej bliskich, jak i samą stację. Tak zaczyna się telewizyjna przygoda Julii, która potrwa… kolejnych 10 lat. I właśnie o tej przygodzie, a także rozterkach, uczuciach i wątpliwościach Julii i jej bliskich opowiada ten pełen ciepła serial od HBO Max, który był jak miód na moje serce pod koniec dnia, kiedy to zazwyczaj siadałam do seansu nowego, ukazującego się co tydzień odcinka. 

Julia to taki rodzaj produkcji, jakich ostatnio nie kręci się zbyt wiele. Oglądając, ma się bowiem wrażenie, że twórcy pozwalają, by historia opowiadała się sama, nie ingerując w nią zbytecznie. Podkreślę jednak słowo klucz, by nie zostać źle zrozumianą: ma się WRAŻENIE. Julia to serial mało nowoczesny, ale w jak najlepszym rozumieniu tego słowa i ufam, Drogi Czytelniku, że doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, co mam na myśli. Julia jako postać broniła się sama  –  wbrew swojemu wyglądowi, który przez postronnych określany był jako mało atrakcyjny, wbrew wzrostowi, który przez niektórych absurdalnie określany może być jako mało kobiecy, wbrew wyróżniającemu ją głosowi, który dla nieznajomych mógł okazać się drażniący. Jej ciepło, empatia, serdeczność, serce na dłoni, a także mądrość i poczucie humoru, które w pewien sposób kłóciło się z wyobrażeniem o niej, które mogło oscylować gdzieś wokół pruderyjnej do granic gospodyni domowej, zahukanej i infantylnej  –  te wszystkie cechy sprawiały, że zjednywała sobie ludzi w okamgnieniu, jeśli ci dali jej tylko szansę. I myślę, że taki również jest ten serial. Na pozór może dla kogoś wydawać się całkowicie nijaki i nudny, a jednak pod pozorem tej zwyczajności kryje się perełka, która nie tylko wypełnia ciepłem i pozytywną energią, ale także zwyczajnie wciąga w swój świat, sprawiając, że chcemy więcej i jeszcze, odpychając od siebie natrętną, niechcianą myśl o ostatnim kęsie.

Wcielająca się w tytułową rolę Sarah Lancashire nie miała łatwego zadania. Nie dość bowiem, że przyszło jej zagrać postać bardzo charakterystyczną, wyróżniającą się zarówno posturą, jak i sposobem mówienia, a wręcz ogólnie sposobem bycia, to w dodatku w filmie Nory Ephron z 2009 roku Julie i Julia, tę samą postać odegrała ikona współczesnego kina i rekordzistka w nominacjach do Oscarów, finalnie otrzymując do tej pory trzy statuetki  –  sama Meryl Streep. Powiedzieć zatem, że poprzeczka ustawiona była wysoko, to nie powiedzieć nic. I choć osobiście ubóstwiam znaną między innymi ze Sprawy Kramerów aktorkę, to muszę przyznać, że postać wykreowana przez 57-letnią Lancashire trafiła do mnie całkowicie, zupełnie przyćmiewając rolę Streep. Być może wpływ na to miał fakt, że produkcję z 2009 roku ostatni raz widziałam dawno temu? Być może to, że serial daje większe pole do popisu niż film? Nie wykluczam żadnej z tych teorii. Jednak bez wątpienia brytyjska aktorka wspaniale wykreowała tak charakterystyczną postać, jaką była Julia Child, na długo zapadając mi w pamięć. Już po obejrzeniu pilota nie wyobrażałam sobie na jej miejscu nikogo innego.

Reszta obsady również nie zawodzi i w zasadzie trudno tu kogokolwiek wyróżnić, by nie pominąć i tym samym nie skrzywdzić kogoś innego. Zarówno wcielający się w nieco gapiowatego, nieco zazdrosnego, ale koniec końców wyrozumiałego i kochającego męża Paula David Hyde Pierce, jak i Bebe Neuwirth, która zagrała będącą na przeciwległym od Paula biegunie Avis, wieloletnią przyjaciółkę Julii  –  spisali się rewelacyjnie. Tych dwoje nie tylko stworzyło kreacje same w sobie charakterystyczne i bardzo naturalne, ale także wyczarowali odpychająco-przyciągający się ekranowy duet, który oglądało się zawsze z zaciekawieniem i uśmiechem na ustach, wyczuwając podskórnie, że w tej obopólnej pogardzie i cynizmie przyjaźń wisi na włosku. Nie można nie wspomnieć także o świetnej, wyważonej roli Frana Kranza, który zagrał szefa produkcji, dla którego The French Chef był na początku stratą czasu i w zasadzie degradacją, a wręcz upokorzeniem. Jego Russ przechodzi być może nie drastyczną, ale ciekawą i bardzo realną przemianę  –  zarówno na ekranie, jak i w sercach widzów. Docenić muszę także ekranową Alice Naman, czyli Brittany Bradford, która zagrała postać nie tylko stojącą u boku Julii i w dużej mierze odpowiedzialną za jej telewizyjny sukces, ale także kobietę próbująca wbrew światu, społeczeństwu, a także (co chyba najgorsze i najtrudniejsze) oczekiwaniom rodzicielki przebić się w świecie telewizji  –  świecie zdominowanym przez mężczyzn i niemal dla nich zarezerwowanym, na bok spychając (świadomie i bez żalu) rolę, której wtedy od kobiety się wręcz wymagało. Ostatnią aktorką, którą pragnę wspomnieć, jest Fiona Glascott, która wcieliła się w redaktorkę, a z czasem oczywiście także przyjaciółkę Julii  –  Judith Jones (która to postać podobno została mocno zmieniona, jednak nie mam takiej wiedzy na ten temat, aby się wypowiadać, nie wspominając już o tym, że jednak nadal mamy do czynienia z serialem  –  opartym na faktach, ale jednak fabularnym). Wszystkie wymienione wyżej aktorki oraz wszyscy aktorzy stworzyli wspólnie taką chemię, że po opuszczeniu zamieszkanego przez nich świata, pojawia się pewna pustka. Patrzenie na ich fascynację niepozorną na pierwszy rzut oka Julią, na to, jak kobieta zmienia nie tylko swoje życie, ale także ich, na to, jak lgną do niej, rozpromieniając się i nabierając jakby cieplejszych barw, było nie tylko arcyciekawe, ale także zwyczajnie przyjemne i uzależniające.

Julia to fantastyczny serial opowiadający o zwykłej kobiecie, która miała na tamte czasy niezwykłe marzenie. O kobiecie, która może i nie była według ówczesnych standardów czy obiegowej opinii piękna lub po prostu atrakcyjna; nie była w wieku, w którym zazwyczaj doradza się rozpoczynanie jakiejkolwiek kariery. Opowiada o kobiecie, która choć skromna, ciepła i zwyczajna… w nosie miała konwenanse, jeśli te stawały jej na drodze do szczęścia. Co nie znaczy, że nie przejmowała się negatywnymi komentarzami  –  osoba o tak ciepłym sercu nie mogła przejść obok nich obojętnie, co świetnie pokazuje jeden z epizodów. Julia w rewelacyjny sposób przedstawia też związek dwojga ludzi, w którym podział ról nagle ulega zmianie, a jedna ze stron dla obopólnego szczęścia musi pogodzić się z tym, że po latach bycia w świetle, musi usunąć się w cień i co więcej, dochodzi ostatecznie do wniosku, że cień ów może być przyjemny, dopóki ta, która go rzuca, jest naprawdę szczęśliwa. To również opowieść  o przyjaźni  –  wszelakiej i mogącej zrodzić się na wszelakie sposoby: od tradycyjnej korespondencji, po przypadkowe spotkanie. To opowieść o tym, jak wiele wnoszą do naszego życia inni ludzie  –  pod warunkiem, że im na to pozwolimy.

Julia to osiem świetnie rozplanowanych, zagranych i zrealizowanych odcinków, które zatytułowane są nazwami poszczególnych potraw, przygotowywanych przez bohaterkę i jej niewidzialnych pomocników przed kamerami w nowatorskim programie. Dziś, kiedy na porządku dziennym są nie tylko programy kulinarne, ale wręcz całe kanały telewizyjne poświęcone gotowaniu, jedzeniu i wszystkiemu, co z nim związane, nie wydaje się to innowacyjne, jednak w tamtych latach tego typu audycja telewizyjna była czymś kompletnie nowym, czemu w dodatku nie dawano większych szans na to, aby zaskarbiło sobie zainteresowanie widzów. Julia pokazuje ponadto, jak  –  nomen omen  –  od kuchni wyglądała praca na planie, jakie rozwiązania stosowała ekipa telewizyjna, ucząc się dopiero wszystkiego, bo uchwycenie gotującej osoby okazało się wcale nie tak łatwe i intuicyjne, jak mogło się wydawać. Obserwujemy, jak produkcja programu The French Chef z odcinka na odcinek zmienia swoje nastawienie do niego i samej Julii, jak z coraz większym zainteresowaniem i zaangażowaniem stają się częścią tej kulinarno-telewizyjnej rodziny, wymyślając kolejne udogodnienia i techniki, które wynoszą program i audycję na wyższy poziom. Degustacja potraw przygotowanych przez Julię, już po nagrywaniu, stała się tradycją, a wędrujący z widelcami i łyżkami operatorzy kamer szybko stali się widokiem tak naturalnym, jak gotująca Julia.

Serial stworzony przez Daniela Goldfarba jest taki jak sama Julia  –  pełen ciepła. Oglądanie go było czynnością kojącą i dającą wiele satysfakcji. Myli się bowiem ten, kto myśli, że Julia jest produkcją rozmemłaną i nijaką, ciepłą kluchą wśród telewizyjnych tytułów opowiadającą o kucharce, która zagościła w domach wielu zwykłych ludzi. Julia to serial stworzony przez ludzi, którzy nie tylko wzięli na warsztat świetną historię i nietypową postać, ale także takich, którzy doskonale znają się na swoim fachu i wiedzą, jak z dobrej historii zrobić świetną. Julia ma w sobie wszystko, by przyciągnąć przed ekrany, nie będąc jednocześnie produktem do bólu komercyjnym i podobnym do dziesiątki innych. Ciepło miesza się tutaj perfekcyjnie z humorem, humor z dramatem, a dramat z pewnego rodzaju melancholią. Nie można zapomnieć także o fantastycznych uchwyceniu ówczesnych czasów  –  a więc lat 60.  –  zarówno jeśli chodzi o kostiumy czy scenografię, ale także nastroje i problematykę. Serial porusza większość drażliwych (choć nierzadko aktualnych nadal) kwestii bardzo umiejętnie, dając im w pełni wybrzmieć, ale pozostawiając natężenie dźwięku w rękach widza. A ten w żadnym momencie nie czuje się przytłoczony poruszanymi problemami, osaczony nimi czy zbombardowany. Produkcja od HBO Max stworzona została z troską i niesamowitym wyczuciem, ostatecznie prezentując się przed widzem jako serial może nie wybitny, ale taki, który ogląda się z czystą przyjemnością, zaangażowaniem i świadomością, że ta lekkość i ciepło, które odczuwamy podczas oglądania, są tak naprawdę efektem ciężkiej pracy, choć w samej produkcji czuć wyjątkową lekkość.

Niezmiernie cieszy mnie, że powstanie drugi sezon, bo muszę przyznać, że brakuje mi wieczorów spędzonych z Julią, Paulem, Judith, Alice, Russem, Avis, a nawet  –  a niech mnie  –  grasicą.


Serial Julia obejrzycie na HBO Max

odwilż

Overview

Ocena
8 / 10
8

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *