Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów oficjalnie rozpoczyna tak zwaną trzecią fazę filmów z uniwersum Marvela. I jest to rozpoczęcie z iście potężnym przytupem. Film jest tak napakowany akcją i superbohaterami, że równie dobrze mógłby być sygnowany tytułem Avengers. A jednocześnie nie jest to wesoła i bezmyślna łupanina, dobry kontra zły, białe przeciwko czarnemu. Tutaj każda z walczących stron ma swój motyw i swoje racje, które my także rozumiemy i bardzo ciężko jest się opowiedzieć po jednej z nich. Nawet główny „czarny charakter”, który stoi za skłóceniem Avengersów, nie ma żadnych naiwnych celów, w rodzaju zdobycia władzy nad światem, jego motyw jest zupełnie inny i też wcale niepozbawiony racji.
A wszystko zaczyna się od samowolnej akcji Avengers w Nigerii, podczas której ścigają swojego dawnego wroga, Rumlowa – agenta Hydry, który w poprzedniej części doznał poważnych poparzeń całego ciała w wyniku starcia z Kapitanem Ameryką i jego zespołem. Misja ta kończy się sukcesem, ale po raz kolejny okupionym życiem niewinnych cywilów, którzy akurat mieli nieszczęście znaleźć się w pobliżu walczących superbohaterów. Po katastrofach w Sokowii (Avengers: Czas Ultrona) czy Nowym Jorku (Avengers) jest to kropla, która przepełniła czarę i rząd wymusza na supergrupie podpisanie paktu, na mocy którego członkowie Avengers będą działali pod jurysdykcją ONZ, a ich akcje będą ściśle nadzorowane. Dzieli to zespół na dwa obozy: tych, którzy nie wahają się podpisać, na czele z Iron Manem, oraz tych, którzy podpisać nie chcą, czyli przede wszystkim Kapitan Ameryka. W międzyczasie w całą sprawę wplątany zostaje Zimowy Żołnierz, czyli Bucky – dawny przyjaciel Kapitana, co jeszcze bardziej dzieli zespół, tym razem jednak dając im powód do wzajemnej walki. Sam Bucky zresztą wyewoluował na naprawdę ciekawą i wielowymiarową postać. Z trochę wymoczkowatego sierżanta z pierwszego Kapitana Ameryki, poprzez zabójczego i absolutnie wymiatającego Zimowego Żołnierza z części drugiej, przerodził się w kogoś pomiędzy – w bezbłędną maszynę do zabijania z ludzkimi uczuciami, co czyni go jedną z najciekawszych postaci. A dodatkowo zapewne udało mu się podbić niejedno kobiece serce na sali kinowej.
Tak więc dochodzi w końcu do nieuniknionego, epickiego wręcz starcia bohaterów. A kogóż tam nie ma? Z jednej strony Kapitan Ameryka, Zimowy Żołnierz, Falcon, Ant-Man, Sokole Oko, Scarlet Witch. Z drugiej – Iron Man, War Machine, Czarna Wdowa, Vision, Czarna Pantera, a nawet Spider-Man! To prawdziwy mokry sen komiksowych maniaków. Brakuje tylko Thora i Hulka, ale gdyby te dwie postacie były obecne, wtedy już na pewno mielibyśmy do czynienia z kolejnym filmem z serii Avengers, zamiast Kapitana Ameryki.
Widać, że pomiędzy trzecią a pierwszą fazą MCU nastąpił ogromny skok, zarówno technologiczny, jak i emocjonalny. Poprzednie filmy były pełne dobrej zabawy, rozrywki i dziecięcej wręcz naiwności. Wojna Bohaterów podejmuje jednak te bardziej poważne wątki, poruszone już w Czasie Ultrona, i przenosi je na zupełnie nowy poziom. Mamy więc konsekwencje i odpowiedzialność za swoje czyny. Wesoła rozpierducha, którą grupa zafundowała Nowemu Jorkowi, czy zniszczenie miasta Sokowii, teraz zaczyna odbijać się czkawką, a świadomość własnych czynów staje się dla niektórych zbyt ciężka. Oczywiście wiadomo, że nie mamy tutaj do czynienia z dramatem, bo to zupełnie inny gatunek kina, w którym nie brakuje także owej wesołej rozwałki. Jednak odnosi się wrażenie, że superbohaterowie dorośli i zmagają się z problemami prawdziwego świata, niemającego wiele wspólnego z realiami komiksowymi. Nadaje to Wojnie Bohaterów zupełnie nowego wymiaru, czyniąc z tej produkcji chyba najlepszy dotychczas film z uniwersum Marvela.
Na szczęście nie przez cały czas poruszane są poważne tematy (w przeciwnym razie mielibyśmy powtórkę z Batman v Superman) i jak już wspomniałem, nie brakuje także humorystycznych elementów, charakterystycznych dla produkcji Marvela. Wymiany zdań między postaciami to prawdziwe perełki, a prym wiedzie tutaj zupełnie nieoczywista para bohaterów – Falcon i Bucky. Całkiem udanie wyszło także wprowadzenie nowych postaci – debiutujący na dużym ekranie Czarna Pantera (w tej roli Chadwick Boseman) robił duże wrażenie (te kocie ruchy ;)), Ant-Man (Paul Rudd), znany dotąd tylko z jednego solowego filmu, wprowadził element komediowy, ale oni obaj skryli się w cieniu kogoś jeszcze innego, bowiem cały show ukradł Spider-Man. Powrót Pająka do domu, czyli do macierzystego Marvela, który w końcu odzyskał od Sony prawa do filmowego wizerunku tej postaci, to był strzał w dziesiątkę (zresztą nawet podtytuł przyszłorocznego solowego filmu o Spider-Manie brzmi Homecoming, czyli właśnie powrót do domu). Któż inny widziałby lepiej, jak pokazać Pajęczaka niż jego twórcy. W wersji MCU, Spider-Man to nie cierpiący na wieczne zatwardzenie Tobey Maguire ani Andrew Garfield (którego występ moim zdaniem był mimo wszystko bardzo udany). Tym razem w tę rolę wciela się bardzo młody Tom Holland, a sama postać cofnięta zostaje do wieku szkolnego, kiedy to Spider ma swoje moce dopiero od sześciu miesięcy i lata po mieście w śmiesznej kolorowej piżamie (dopiero upgrade Tony’ego Starka robi z niego ikoniczną, znaną wszystkim wersję Człowieka-Pająka). Holland sprawdza się wyśmienicie, jego gra jest lekka, niewymuszona, a niezamykająca się w trakcie walki gęba to prawdziwa esencja Spider-Mana. Wcześniej wydawało mi się, że Peter Parker w wykonaniu Garfielda to jest właśnie to, idealny Pajęczak. Jednak Holland zdetronizował swojego poprzednika z wielkim hukiem. Na takiego Spider-Mana właśnie czekałem i teraz tym bardziej nie mogę się doczekać solowego filmu, którego premiera będzie miała miejsce dopiero latem przyszłego roku.
W Wojnie Bohaterów pojawia się też kilku drugoplanowych aktorów z wysokiej półki, niewcielających się w role superbohaterów, wypada jednak wspomnieć o ich występach, które wypadły naprawdę dobrze. Jak chociażby William Hurt w roli sekretarza stanu czy Martin Freeman w dość zabawnej roli zastępcy szefa sztabu. Największym zaskoczeniem było jednak obsadzenie Marisy Tomei w roli May, ciotki Petera Parkera. Jak zapewne wiedzą miłośnicy komiksów, ciotka May to siwiuteńka staruszka, z kokiem na głowie, a w wersji Tomei postać ta stała się seksowną, czarnowłosą kobietą w średnim wieku. Ten wizerunek chyba najbardziej kłócił się z kanonem w mojej głowie. Wychodzi na to, że w każdym kolejnym filmowym wcieleniu Spider-Mana jego ciotka wraz z nim staje się coraz młodsza. No i oczywiście nie zabrakło też Stana Lee w bardzo zabawnym cameo.
Podsumowując, Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów to zdecydowanie najlepszy film Marvela, stawiający poprzeczkę jeszcze wyżej i doskonale rozpoczynający trzecią fazę. Kevin Feige i spółka doskonale wiedzą, co robią, a oddanie stołka reżyserskiego braciom Russo też wyszło serii na dobre. Jedyne, do czego się mogę przyczepić, to oczopląs, jakiego można dostać w trakcie seansu. W trakcie scen akcji, kamera porusza się tak szybko i chaotycznie, że autentycznie można dostać bólu głowy, bo wzrok zwyczajnie nie nadąża za tym, co dzieje się na ekranie. Lecz poza tym drobnym mankamentem Wojna Bohaterów jest doskonałym kinem superbohaterskim, a wielbiciele komiksów mogą się czuć docenieni, bo ostatnimi czasy są bardzo rozpieszczani świetnymi ekranizacjami swoich ulubionych tytułów. A już jesienią tego roku czeka nas kolejny ekranowy debiut Marvelowej postaci, kiedy w kinach pojawi się Doctor Strange z Benedictem Cumberbatchem w roli tytułowej.
Dziecko lat 80. Wychowany na komiksach Marvela, horrorach i kinie klasy B, które jest tak złe, że aż dobre. Odpowiedzialny za sprawy techniczne związane z Głosem Kultury.
To zdecydowanie nie jest najlepszy film Marvela ;P Na ten moment wciąż niedościgniony pozostaje „Zimowy Żołnierz”, ale też lepsza jest pierwsza część „Avengers”.
Nie podoba mi się, że cały konflikt w dużym stopniu został oparty na emocjach, a nie różnych ideologiach. Przez to wypada płytko – to nie poziom „Daredevila”, w którym bohaterowie mieli odmienne wizje, lecz potrafili je bronić w zażartych dialogach. Skoro o dialogach mowa – są momenty, gdy potrafią nudzić, nie mają ikry, przeciągają się… Jednak początkowo starały się zarysować konflikt w miarę ciekawie, ale szybko z tego zrezygnowano. W tym momencie zadanie odniesienia sukcesu ląduje na barkach sporej ilości postaci, spektakularnych walkach oraz żartach. Pod tym względem jest lepiej – bohaterowie otrzymują wystarczająco dużo czasu (z czym miał problem przeładowany „Czas Ultrona”). Najlepiej wypadł Ant-Man i Spider-Man – w wątku tego drugiego podoba mi się wybór aktorki do roli ciotki May. Świeży pomysł, który wyróżnia tę koncepcję Pajęczaka od poprzednich. Poza tym to dodatkowy element humorystyczny. Ant-Man również odnajduje się w „wielkim świecie” – przecież jego film był kameralny, a ta postać po raz pierwszy spotyka popularnych superbohaterów (nie liczę Hawkeye’a) i bierze udział w istotnych wydarzeniach.
Pozostali też zaliczają udany występ – np. zachwycająca swoimi mocami Scarlet Witch (jedna z moich ulubionych postaci). Gorzej prezentuje się Tony Stark, ale ja nie jestem przekonany jego rozwojem już od „Iron Mana 3” i „Czasu Ultrona”. Zresztą, Robert Downey Jr. również wiele od siebie nie daje w tym filmie. Zimowy Żołnierz jednym z najciekawszych? Eee… Nie zgodzę się. Toż jego charakterystyka jest prosta: to dobry gość, ale jak ktoś wypowie określone słowa, staje się ubezwłasnowolnionym zabójcą. Nie widzę w tym nic interesującego – ani na tyle skomplikowanego, żeby mogło skłócić tylu bohaterów. W ogóle intryga rozczarowuje, a motywacje głównego przeciwnika są do bólu oczywiste. Zero nowości.
Martin Freeman w obsadzie jest kompletnie niepotrzebny, nie wiem, po co go zatrudnili (dodatkowy hype?). Wątek miłosny z Sharon uważam za zbędny – dziewczyna nie ma w sobie żadnego, powtarzam, żadnego charakteru. Ot, pomogła Kapitanowi, czym zasłużyła na pocałunek. Do tego trochę zbyt idealizują wiele osób, jednocześnie upraszczając motywacje bohaterów. Przyczyna zachowania Starka? Zginął jeden chłopak w Sokovii – inteligentny młodzieniec, pomagał biedniejszym… Taa. Końcowy szał Starka? Jak już wspominałem, rządzą nim emocje, mnie to nie przekonuje i nie odpowiada. No i właściwie, czy to rzeczywiście była wojna? Wojna, której konsekwencje są mizerne i wynikająca… no właśnie…. z podobnych powodów, co konflikt Batmana z Supermanem.
Dla mnie solidne rozczarowanie. „Wojna bohaterów” miała być najlepszym filmem Marvela, a jest co najwyżej dobrą produkcją (moja ocena: 6,5-7/10). Bracia Russo pokazali swój charakter w „Zimowym Żołnierzu”, a teraz postawili na prostą, nieprzekonującą historię i tym samym zaniżyli poziom. Nie rozumiem tego.
Ciekawe, czy Iron Man i Kapitan pogodziliby się, gdyby się okazało, że ich matki miały tak samo na imię… ;) (to tak piję, do tego że podobne powody do konfliktu Batman v Superman).
A co do oczywistości motywów głównego przeciwnika. Dla mnie akurat to, co Zemo zrobił na końcu wcale nie było oczywiste. Właśnie tego zrobił coś zupełnie przeciwnego, niż to czego można było się spodziewać.
Na tej stronie wykorzystujemy pliki cookie do spersonalizowania treści i reklam, aby oferować funkcje społecznościowe i analizować ruch w naszej witrynie. Więcej informacji znajdziesz w polityce prywatności. Czy zgadzasz się na wykorzystywanie plików cookies? ZGADZAM SIĘ
Manage consent
Privacy Overview
This website uses cookies to improve your experience while you navigate through the website. Out of these, the cookies that are categorized as necessary are stored on your browser as they are essential for the working of basic functionalities of the website. We also use third-party cookies that help us analyze and understand how you use this website. These cookies will be stored in your browser only with your consent. You also have the option to opt-out of these cookies. But opting out of some of these cookies may affect your browsing experience.
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
3 Komentarze
To zdecydowanie nie jest najlepszy film Marvela ;P Na ten moment wciąż niedościgniony pozostaje „Zimowy Żołnierz”, ale też lepsza jest pierwsza część „Avengers”.
Nie podoba mi się, że cały konflikt w dużym stopniu został oparty na emocjach, a nie różnych ideologiach. Przez to wypada płytko – to nie poziom „Daredevila”, w którym bohaterowie mieli odmienne wizje, lecz potrafili je bronić w zażartych dialogach. Skoro o dialogach mowa – są momenty, gdy potrafią nudzić, nie mają ikry, przeciągają się… Jednak początkowo starały się zarysować konflikt w miarę ciekawie, ale szybko z tego zrezygnowano. W tym momencie zadanie odniesienia sukcesu ląduje na barkach sporej ilości postaci, spektakularnych walkach oraz żartach. Pod tym względem jest lepiej – bohaterowie otrzymują wystarczająco dużo czasu (z czym miał problem przeładowany „Czas Ultrona”). Najlepiej wypadł Ant-Man i Spider-Man – w wątku tego drugiego podoba mi się wybór aktorki do roli ciotki May. Świeży pomysł, który wyróżnia tę koncepcję Pajęczaka od poprzednich. Poza tym to dodatkowy element humorystyczny. Ant-Man również odnajduje się w „wielkim świecie” – przecież jego film był kameralny, a ta postać po raz pierwszy spotyka popularnych superbohaterów (nie liczę Hawkeye’a) i bierze udział w istotnych wydarzeniach.
Pozostali też zaliczają udany występ – np. zachwycająca swoimi mocami Scarlet Witch (jedna z moich ulubionych postaci). Gorzej prezentuje się Tony Stark, ale ja nie jestem przekonany jego rozwojem już od „Iron Mana 3” i „Czasu Ultrona”. Zresztą, Robert Downey Jr. również wiele od siebie nie daje w tym filmie. Zimowy Żołnierz jednym z najciekawszych? Eee… Nie zgodzę się. Toż jego charakterystyka jest prosta: to dobry gość, ale jak ktoś wypowie określone słowa, staje się ubezwłasnowolnionym zabójcą. Nie widzę w tym nic interesującego – ani na tyle skomplikowanego, żeby mogło skłócić tylu bohaterów. W ogóle intryga rozczarowuje, a motywacje głównego przeciwnika są do bólu oczywiste. Zero nowości.
Martin Freeman w obsadzie jest kompletnie niepotrzebny, nie wiem, po co go zatrudnili (dodatkowy hype?). Wątek miłosny z Sharon uważam za zbędny – dziewczyna nie ma w sobie żadnego, powtarzam, żadnego charakteru. Ot, pomogła Kapitanowi, czym zasłużyła na pocałunek. Do tego trochę zbyt idealizują wiele osób, jednocześnie upraszczając motywacje bohaterów. Przyczyna zachowania Starka? Zginął jeden chłopak w Sokovii – inteligentny młodzieniec, pomagał biedniejszym… Taa. Końcowy szał Starka? Jak już wspominałem, rządzą nim emocje, mnie to nie przekonuje i nie odpowiada. No i właściwie, czy to rzeczywiście była wojna? Wojna, której konsekwencje są mizerne i wynikająca… no właśnie…. z podobnych powodów, co konflikt Batmana z Supermanem.
Dla mnie solidne rozczarowanie. „Wojna bohaterów” miała być najlepszym filmem Marvela, a jest co najwyżej dobrą produkcją (moja ocena: 6,5-7/10). Bracia Russo pokazali swój charakter w „Zimowym Żołnierzu”, a teraz postawili na prostą, nieprzekonującą historię i tym samym zaniżyli poziom. Nie rozumiem tego.
To znaczy nie Hawkeye’a, tylko Falcona – bo to Falcona spotkał wcześniej Ant-Man. Pomyliło mi się ;)
Ciekawe, czy Iron Man i Kapitan pogodziliby się, gdyby się okazało, że ich matki miały tak samo na imię… ;) (to tak piję, do tego że podobne powody do konfliktu Batman v Superman).
A co do oczywistości motywów głównego przeciwnika. Dla mnie akurat to, co Zemo zrobił na końcu wcale nie było oczywiste. Właśnie tego zrobił coś zupełnie przeciwnego, niż to czego można było się spodziewać.