Jak mawia stare internetowe porzekadło – kiedyś to były czasy, dziś nie ma już czasów. Cóż, jeśli chodzi o kino polskie, jest w tym niestety sporo prawdy. Są oczywiście wyjątki, niestety większa część krajowych mainstreamowych filmów, to zwyczajny paździerz. Warto jednak pamiętać, że nasza rodzima kinematografia ma do zaoferowania naprawdę wiele świetnych tytułów. Niniejszy artykuł będzie początkiem cyklu, który w krótkiej formie będzie miał na celu przybliżenie wam największych, bądź najciekawszych (bowiem nie zawsze idzie to w parze) osiągnięć naszych filmowców. W tych tekstach, będę chciał was również przekonać, że klasyczne kino polskie to nie tylko Wajda (choć pewnie pojawią się też jakieś tytuły tego reżysera).
Na pierwszy ogień jednak przedstawiam wam wielkiego wizjonera, jakim był Wojciech Jerzy Has. Wybór ten nie jest przypadkowy, gdyż Has, z jego niepowtarzalnym stylem i odwagą w eksploracji filmowej formy, stanowi doskonały przykład twórcy, którego dzieła przetrwały próbę czasu. Jego filmy, pełne symbolicznych obrazów i głębokich przemyśleń o kondycji ludzkiej, zachwycają zarówno estetyką, jak i wielowymiarowością przekazu.
Przyjrzyjmy się zatem trzem dziełom tego twórcy – pierwsze to debiut fabularny, pozostałe dwa to szczyt jego osiągnięć. Zainteresowanych zachęcam oczywiście do sięgnięcia po więcej, ale to właśnie ta trójka tytułów pozwala przekonać się jak wielkim reżyserem był Has.
Wojciech Jerzy Has był przedstawicielem Polskiej szkoły filmowej – formacji działającej w latach 1957-1963. Jej współtwórcami byli reżyserzy urodzeni w latach dwudziestych, dla których przeżycia związane z II wojną światową, nadal były dość świeżymi wspomnieniami – co przekładało się na tematykę ich filmów. Obok Hasa, do tego grona zaliczali się m.in. Andrzej Wajda (a jakże), Andrzej Munk, Jerzy Kawalerowicz, Kazimierz Kutz czy Tadeusz Konwicki. Autorzy ci, w swojej twórczości z tego okresu, często próbowali w jakiś sposób rozliczyć się z traumą wojenną (to wtedy powstały tytuły takie jak Eroica Munka, Krzyż walecznych Kutza czy Kanał oraz Popiół i diament Wajdy). Has w swoich dziełach również nawiązywał do czasu wojny (chociażby w Jak być kochaną), lecz w przeciwieństwie do swoich kolegów, interesowały go nieco inne ścieżki, które z każdym kolejnym tytułem stawały się coraz bardziej oniryczne. Jego twórczość, choć niezmiernie różnorodna, zawsze charakteryzowała się głębokim zrozumieniem psychologii człowieka i próbą uchwycenia tego, co niewypowiedziane, a zarazem uniwersalne. Filmy Hasa często poruszały kwestie pamięci, czasu oraz ludzkich pragnień, stanowiąc swoistą podróż do wnętrza ludzkiej duszy.
W 1957 roku, na ekrany kin trafił jego debiut fabularny, zatytułowany Pętla. Has już wtedy potrafił po mistrzowsku poprowadzić scenariusz, oparty na opowiadaniu Marka Hłaski, prezentując w niezwykle sugestywny i przejmujący sposób problem alkoholizmu. Główny bohater Pętli, Kuba (w tej roli Gustaw Holoubek), to człowiek dotknięty właśnie tą przypadłością. Poznajemy go w dniu, kiedy w końcu postanawia rzucić picie, ma nawet umówioną wizytę u lekarza, która pozwoli mu rozpocząć terapię. Niestety, życie i otaczający go ludzie, w żaden sposób nie ułatwiają mu tej decyzji, wystawiając Kubę na ciągłe pokusy, którym koniec końców, musi ulec. Jego zmagania to prawdziwy dramat psychologiczny, pokazany zupełnie inaczej, niż “zapijaczone mordy” obecne w późniejszym kinie polskim. Wraz z Kubą odliczamy kolejne godziny, które musi spędzić w samotności, czekając aż wieczorem przyjdzie jego dziewczyna, Krysia i razem udadzą się do przychodni. Razem z bohaterem, niemal fizycznie odczuwamy rosnące coraz bardziej napięcie, kiedy bohater w końcu nie wytrzymuje i opuszcza bezpieczny azyl swojego mieszkania. Na zewnątrz czekają jednak koledzy, bary, propozycje, którym nie sposób odmówić. Pętla zdecydowanie nie jest filmem pogodnym, jego przytłaczający klimat potrafi momentami wpędzić w bardzo minorowy nastrój, lecz jest to zdecydowanie kawał świetnego, polskiego kina, który broni się do dziś (tym bardziej, że jest to przecież film bardzo kameralny). Pętla stanowi zatem nie tylko portret bohatera zmagającego się z nałogiem, ale również głębszą refleksję nad ludzką kondycją, ukazując jak łatwo można stracić kontrolę nad własnym życiem. Has, wykorzystując realistyczne portrety swoich bohaterów, zaprasza widza do współuczestnictwa w ich losach, tworząc film, który porusza i zostaje w pamięci na długo.
Po debiucie, kiedy Has pokazał na co go stać, zrealizował jeszcze kilka bardzo ciekawych i klimatycznych tytułów, mniej lub bardziej nawiązujących do tematyki wojennej (Pożegnania, Jak być kochaną). Aż w końcu, w 1964 roku, zrealizował swoje arcydzieło – opartą na powieści Jana Potockiego, trzygodzinną superprodukcję, pełną ówczesnych gwiazd kina. Film, o którym mowa, to oczywiście Rękopis znaleziony w Saragossie, niezwykle skomplikowana, szkatułkowa opowieść w duchu “płaszcza i szpady”, pełna fantastyki i realizmu magicznego. Has, z niezwykłą biegłością, operuje konwencją, tworząc opowieść, która jest zarówno intelektualnym wyzwaniem, jak i wizualnym spektaklem. Rozgrywająca się w realiach XVIII-wiecznej Hiszpanii (którą odgrywa tutaj Jura Krakowsko-Częstochowska) historia opowiada o losach kapitana Van Wordena (w tej roli nieodżałowany Zbyszek Cybulski), który stara się dotrzeć do Madrytu. Jednak wybór krótszej drogi, prowadzącej przez nawiedzone wzgórza, rozpoczyna szereg dziwnych zdarzeń i kolejnych, zazębiających się w sobie historii. Połapanie się w tym wszystkim po jednokrotnym seansie graniczy niemal z cudem, jest to więc film do wielokrotnej lektury – na szczęście, każde kolejne oglądanie to prawdziwa przyjemność, pozwalająca na dostrzeżenie coraz to nowych szczegółów, które wcześniej uszły naszej uwadze. Abstrahując już nawet od samego scenariusza, który jest wybitny, to po prostu kawał naprawdę solidnego, wysokobudżetowego kina, wypełnionego po brzegi aktorami i aktorkami z pierwszej ligi – wspomniany Cybulski, Gustaw Holoubek, Bogumił Kobiela, Zdzisław Maklakiewicz, Leon Niemczyk (jako wspaniały herszt Cyganów!), Beata Tyszkiewicz, Franciszek Pieczka, Iga Cembrzyńska… kogo tam nie ma?!
Po Rękopisie, Has popełnił jeszcze jedną nawiązującą do wojny produkcję – Szyfry, oraz ekranizację Lalki Bolesława Prusa, aby w 1973 roku przejść do swojego drugiego arcydzieła – Sanatorium pod klepsydrą. Tym razem, oparta na prozie Bruno Schulza, historia zagłębiała się w najgłębsze pokłady oniryzmu do jakich dotarł reżyser. Jednocześnie Sanatorium rozliczało się z wojenną historią z perspektywy polskich Żydów – na co ówczesna Polska w ogóle nie była gotowa, a film został zakazany przez władze. Mimo tego zakazu, Has potajemnie wysłał swoje dzieło na festiwal w Cannes, gdzie zdobył nagrodę jury za najlepszy film. Poskutkowało to niestety banem dla twórcy, który zamilkł na kolejnych osiem lat i po Sanatorium nie udało mu się zrealizować już nic, co dorównywało by jego wcześniejszym dokonaniom.
Sanatorium pod klepsydrą opowiada o Józefie (Jan Nowicki), który przyjeżdża do tajemniczego sanatorium, w którym leczył się niegdyś jego zmarły ojciec. Na miejscu zastaje budynek świadczący o tym, że czasy jego świetności dawno minęły, lecz mimo tego, nadal funkcjonuje tam Dr Gotard (Gustaw Holoubek), który jakimś cudem wciąż utrzymuje jego ojca przy życiu, w jakiejś formie stuporu zatrzymującego czas. Od tej chwili fabuła zaczyna obierać coraz bardziej absurdalną i oniryczną drogę, śledząc głównego bohatera, który raz jeszcze przeżywa lata swojego dzieciństwa i młodości, przedzierając się przez własne wspomnienia. Sanatorium pod klepsydrą to film, który mógłby nakręcić David Lynch, gdyby opił się polskim kompotem (zresztą wcale bym się nie zdziwił, gdyby właśnie Has był jedną z jego inspiracji – a na pewno był nią dla Martina Scorsese, który jest wielkim fanem obu wymienionych w tym tekście arcydzieł). Jest to tytuł wprowadzający niemal w trans, a po skończonym seansie pozostawia po sobie niezwykłe uczucie tęsknoty i melancholii. Dzieło to, ze swoją oniryczną atmosferą i poetyckim podejściem do narracji, zmusza widza do głębokiej introspekcji. Has w niezwykle subtelny sposób operuje czasem i pamięcią, tworząc filmową opowieść, która, podobnie jak proza Schulza, jest pełna nostalgii za utraconym światem.
W kinie polskim na próżno szukać “drugiego Hasa” – był to zdecydowanie jedyny w swoim rodzaju Autor (przez duże A), którego stylu nie sposób podrobić. Brakuje nam obecnie twórców tak odważnych, którzy potrafiliby podjąć nieoczywiste tematy, ocierające się o realizm magiczny i marzenia senne (no, może Jan Jakub Kolski, ale to reżyser, który również prezentuje swój własny, unikalny styl). Więc, podsumowując, jeśli chcielibyście zacząć przygodę z naprawdę dobrym kinem polskim, ale nie wiecie, z której strony ugryźć ten twór i niezbyt przemawia do Was całe to umęczanie się nad wojną – odpowiedzią jest właśnie Wojciech Jerzy Has.
Fot. PAP/CAF/Eugeniusz Wołoszczuk