Kobieta na skraju załamania nerwowego – Zsofia Szilagyi – Pewnego dnia [recenzja]

Zasadne jest stwierdzenie, że kwiecień to w pewnym sensie czas urodzaju, jeśli chodzi o obecność i rozkwit węgierskiego kina. Po tym, jak swoją premierę miał Schyłek dnia, a zatem kolejny tytuł Laszlo Nemesa, zrealizowany notabene przez tego twórcę w typowej dla niego manierze, w repertuarze pojawia się skromny obraz zatytułowany Pewnego dnia. Nagrodzony w jednej z równoległych sekcji ubiegłorocznej edycji festiwalu w Cannes, dystrybuowany przez firmę Aurora Films i objęty patronatem przez Głos Kultury. Kunszt tego tytułu wpisuje się zresztą w dobrą passę kina znad Dunaju, która trwa od jakiegoś czasu i kreuje wręcz modę na węgierską kinematografię, by wspomnieć w tym miejscu sukcesy takich tytułów, jak Dusza i ciało oraz Syn Szawła.

Pewnego dnia to jeden z tych filmów, które w harmonogramie kin pojawiają się niepostrzeżenie jako pozycje, o których wiemy niewiele i po których nie spodziewamy się zbyt dużo, natomiast stają się one obrazami, które na długo utrwalają się w pamięci kinomana konsumującego w trakcie roku kalendarzowego kilometry celuloidowych doznań. Śmiem twierdzić, i nie jest to kurtuazyjna fraza na wyrost, że będzie to jeden z najważniejszych obrazów, jakie obejrzę w tym roku.

Tytuł recenzji, zaczerpnięty z almodovarowskiego uniwersum reprezentującego diametralnie odmienną estetykę, jest tutaj pewną prowokacją, bo też w filmie Zsofii Szilagyi (będącej jednocześnie współscenarzystką) nie uświadczymy feerycznych migotliwych sekwencji pełnych jaskrawych kolorów, a Pewnego dnia w żadnej mierze nie jest ckliwym melodramatem. To naturalistyczny dramat opisujący jedną dobę z życia kobiety, której dotychczasowe życie skończyło się w momencie, kiedy to dowiedziała się o tym, iż mąż zdradził ją z jej przyjaciółką. Fabuła jest szczątkowa, a jej opis można sprowadzić właściwie do powyższego zdania.

Rozpad rodziny przywołuje na myśl podobną problematykę zakreśloną w głośnym rumuńskim dziele zatytułowanym Wtorek, po świętach. W tym jednak przypadku wszystko odbywa się bez jednego spazmatycznego krzyku i strzelistych deklaracji. Tym, co dominuje, jest przede wszystkim napięcie w oczekiwaniu na to, co może nastąpić, dyktowane też pewnym naiwnym przekonaniem, że być może brutalna prawda jest jakąś formą sennego koszmaru, zaś rzeczywistość, sprowadzona tutaj wyłącznie do mikroskali jednej przeciętnej, budapeszteńskiej rodziny, nie jest aż tak apokaliptyczna.  Anomia małżeńskiej relacji odbywa się tutaj jakby mimochodem, właściwie niezauważalna na zewnątrz. Szukając tematycznego powinowactwa, można byłoby wskazać twórczość Ingmara Bergmana, ale również mało znany w Polsce węgierski obraz zatytułowany Ten dzień to prezent z 1979 r.

Główna protagonistka Anna, brawurowo zresztą odtwarzana przez Zsofię Szamosi, usiłuje prowadzić  normalne życie, sprawując przede wszystkim opiekę nad trojgiem niesfornych i bardzo wyczerpujących dzieci. Widz znajduje się wręcz w uprzywilejowanej sytuacji w porównaniu z innymi bohaterami dzieła, świadomy podskórnych emocji, które towarzyszą Annie – wewnętrznie rozedrganej, niepewnej i nieobecnej myślami w  przestrzeni fizycznej.

To kino duszne i ciasne, czego wyrazem są już choćby bliskie plany skoncentrowane na portretowaniu przede wszystkim twarzy głównej bohaterki oraz emocji rysujących się na jej obliczu. Tematycznie zaś – feministyczne, lokujące w centrum osamotnioną kobietę w świecie słabych mężczyzn, gdzie ów feminizm to daleki od ideologicznego zaangażowania obraz szarej zwykłej codzienności.

Write a Review

Opublikowane przez

Michał Mielnik

Radca prawny i politolog, hobbystycznie kinofil - miłośnik stołecznych kin studyjnych, w których ma swoje ulubione miejsca. Admirator festiwali filmowych, ze szczególnym uwzględnieniem Millenium Docs Against Gravity, 5 Smaków, Afrykamery, Ukrainy. Festiwalu Filmowego.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *