Kolorowa dystopia – Alexandra Bracken – „Mroczne umysły” [recenzja]

Kiedy na wydawniczym rynku ukazały się Mroczne umysły, od razu wywołały wokół siebie spory szum, a pochlebnym recenzjom, zarówno krytyków jak i zwykłych czytelników, nie było końca. Porównywana do Igrzysk śmierci saga Alexandry Bracken miała być powiewem świeżości w gatunku literatury młodzieżowej, miała wbijać w fotel. Czy tak właśnie było? I tak i nie; powieść młodej autorki naszpikowana jest mnóstwem niedorzeczności i kulawych rozwiązań, trzeba jednak przyznać, że czyta się ją świetnie, wciąga tak, że z marszu chciałoby się sięgnąć po kolejny tom i to właśnie sprawia, że dawno już nie miałem takiego kłopotu z oceną jakiejkolwiek książki, jak ma to miejsce w przypadku Mrocznych umysłów.

Ni stąd, ni zowąd Stany Zjednoczone opanowuje groźny wirus ostrej młodzieńczej neurodegradacji idiopatycznej, w skrócie OMNI. Wirus ów atakuje wyłącznie dzieci w przedziale wiekowym 8-13 lat, nie ma przed nim ucieczki, a jego skutki są nieodwracalne. Wynikiem działania OMNI mogą być wyłącznie dwie rzeczy: śmierć dziecka lub otrzymanie przez nie nadprzyrodzonych zdolności. Pod przykrywką dobrych intencji rząd organizuje dla ocalałej młodzieży obozy (początkowo dzieci wysyłane są do nich dobrowolnie przez rodziców, z biegiem czasu jednak zabierane są już z domu na siłę), w których poddaje się podopiecznych różnym eksperymentom, dzieląc ich jednocześnie na pięć grup. Uznawani za względnie bezpiecznych i nie stanowiących zagrożenia dla siebie i otoczenia są Zieloni (dzieci o ponad przeciętnej inteligencji) oraz Niebiescy (posiadający zdolności telekinetyczne), za wcielone zło uważa się natomiast Żółtych („władających” elektrycznością), Pomarańczowych (potrafią wnikać w umysły innych ludzi i sterować nimi), a także obdarzonych umiejętnościami pirokinezy Czerwonych. I w tym właśnie momencie poznajemy Ruby – główną bohaterkę powieści; Ruby która w najbardziej rygorystycznym z obozów znalazła się w wieku lat dziesięciu; Ruby, której dzięki przypadkowi przez wiele lat udaje się udawać Zieloną, w rzeczywistości jest jednak jedną z ostatnich Pomarańczowych.

Przejdźmy więc teraz do wspomnianych na początku ułomności dzieła pani Bracken. Zacząć trzeba od faktu, iż autorka niektórym zbędnym wątkom poświęciła dość sporo uwagi, mocno upraszczając te ważniejsze. Najlepszymi przykładami będą tu bardzo okrojona wersja wydarzeń z obozu, w którym przebywała bohaterka oraz brak wyjaśnienia, skąd wziął się śmiercionośny wirus. O ile jeszcze sprawę wirusa można jakoś przeboleć, gdyż mamy tu do czynienia z sagą, więc być może kwestia ta zostanie wyjaśniona w którymś z kolejnych tomów, o tyle historia obecności Ruby w obozie już kłuje w oczy. Zieloną/Pomarańczową poznajemy tak naprawdę w wieku 16 lat, kiedy to w zamknięciu, bez jakiegokolwiek kontaktu ze światem zewnętrznym pozostaje już lat sześć, w tym czasie dojrzewa fizycznie i psychicznie, jednak proces ten zupełnie nie jest oddany na kartkach powieści. Innymi, mniejszymi minusami może być między innymi fakt, że Ruby po ucieczce z obozu (to chyba nie jest spoiler?) zna wszystkie radiowe hity, zarówno tytuły piosenek jak i wykonawców. Zamknięta przez prawie pół życia dziewczyna kojarzy hity Bruce’a Springsteena czy The Who (skąd ona mogła znać The Who??!!); a także brak jakiegokolwiek zainteresowania ze strony rodziców swoimi pociechami, które dobrowolnie oddali do obozów. Całość jest także dość schematyczna; tak, tak, to kolejna powieść dla młodzieży, w której jednym z przewodnich motywów jest romans młodych, niepokornych bohaterów. Sami bohaterowie to natomiast kwestia sporna; poza Ruby, przed szereg wychylają się Liam, nazywany Pulpetem, Charles (obaj Niebiescy) oraz najmłodsza w towarzystwie Azjatka Zu (jak na ironię – Żółta). W zasadzie wszystkich można w większym lub mniejszym stopniu polubić, jednak chyba wiele mówi fakt, że najlepsze wrażenie sprawia ta z postaci, która przez całą powieść nie odzywa się ani razu. Mamy więc kilka niedociągnięć, młodzieńcze love story w czasach zarazy oraz bohaterów, którzy pewnie nie zapiszą się nigdy w historii literatury; nie brzmi zachęcająco, prawda? Nie jest jednak tak źle, ba!, jest w sumie całkiem nieźle.

Dużą zaletą powieści jest pierwszoosobowa narracja w wykonaniu młodziutkiej bohaterki (jedno z kilku podobieństw do Igrzysk śmierci). Autorka naprawdę sprawnie przedstawia świat widziany oczami Ruby. Dystopijna wizja Ameryki, która po nadciągnięciu wirusa popada w ruinę, także jest nadzwyczaj przekonująca, przede wszystkim jednak Mroczne umysły to powieść, która w zasadzie czyta się sama. Zaczynamy, mija chwila, a tu już strona numer 60, kolejne mrugnięcie okiem – strona sto pięćdziesiąta, i tak dalej. Lektura niezwykle wciąga i pomimo wszystkich minusów chce się czytać dalej i zagłębiać w świat wykreowany przez młodziutka pisarkę. Znajdzie się także kilka ciekawych twistów fabularnych, na czele z rozdziałem, w którym dowiadujemy się, w jakich tak naprawdę okolicznościach Ruby trafia do obozu… powiem uczciwie- można się popłakać. Na uwagę zasługuje także samo zakończenie, nad wyraz dojrzałe jak na ten gatunek literacki; zakończenie to zdecydowanie podnosi ocenę całości.

Z czym więc mamy do czynienia w Mrocznych umysłach? Pani Bracken serwuje nam młodzieżowy hit, który może zachwycić, jednak nie każdego. Z jednej strony daleko Mrocznym umysłom do wielkich dystopijnych dzieł pokroju Orwellowskiego Roku 1984, oczywiście zapewne nie aspirują one nawet do konkurowania z tak wybitną literaturą, jednak siłą rzeczy forma wybrana przez autorkę, sama w sobie nasuwa takie porównania. Rzeczywiście, zdecydowanie bliżej tu do Igrzysk śmierci i myślę, że każdy fan powieści Suzanne Collins, nie będzie zawiedziony lekturą Mrocznych umysłów. Nie jest to książka, która znajdzie się kiedyś w kanonie lektur, prawdopodobnie nie zmusi też nikogo, by przewartościował swoje życie, jednak przyjemnie można spędzić z nią czas, a czy nie o to w gruncie rzeczy chodzi?

Fot.: Wydawnictwo Znak

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *