To, że pieniądze szczęścia nie dają, wiemy wszyscy. Równie powszechna jest wiedza o tym, że wszystko, co zyskujemy dzięki nim – a i owszem daje szczęście, zarówno w postaci rzeczy materialnych, które możemy po prostu kupić, jak i wartości takich jak bezpieczeństwo, stabilność, lepsza opieka zdrowotna, szacunek czy pozycja społeczna, które dzięki nim możemy sobie zapewnić. Pieniądze jednak również czynią podziały i tworzą przepaście. Niekiedy wydawać by się mogło, że bogaczom tego świata wolno wszystko. Czy jednak aby na pewno? I kto, w takim razie jest za to odpowiedzialny? Film Veni Vidi Vici porusza ten temat bez zbędnych ogródek, a jego dosadność zakrawa czasami o zamierzony absurd.
Austriacką produkcję wprowadza na ekrany polskich kin Aurora Films, a Głos Kultury objął ją patronatem medialnym.
Maynardowie to cudowna rodzina. Są nie tylko eleganccy i piękni jak ich dom, ale również uprzejmi, wspaniałomyślni, tolerancyjni i zwyczajnie sympatyczni i mili. Ich poniekąd patchworkowa rodzina żyje w genialnej symbiozie, wszyscy się kochają i wspierają. Zarówno adoptowane córki Victorii i Amona Maynardów, jak i najstarsza latorośl, córka mężczyzny z pierwszego małżeństwa, której matka zmarła przy porodzie. Rodzina ma tak wiele miłości do rozdania, że mąż i żona planują powiększenie rodziny. Przeszkód finansowych nie ma, a miejsca dla dziecka będzie aż nadto w ich wielkim, nowoczesnym domu, w którym służba traktowana jest jak część rodziny.
I nie chodzi nawet o to, że to wszystko, to tylko pozory. Maynardowie bowiem naprawdę są mili, naprawdę się kochają, dbają o siebie i troszczą. Rodzina jest dla nich najważniejsza. Jest wszystkim. Sęk jednak w tym, że tylko jedna rodzina. Tylko ich. A pozostali? Mniej ich obchodzą niż zwierzyna łowna, dlatego głowa rodziny poluje właśnie na ludzi, siejąc postrach w mieście i mordując przypadkowe ofiary w formie hobby. I trudno nawet nazwać to zachowanie mordowaniem z zimną krwią, bo Amon traktuje strzelanie do ludzi jak coś, do czego ma po prostu prawo, jak sport, w którym świetnie mu idzie i nie ma nawet znaczenia, że nie ma z kim konkurować.
Poszukiwania tajemniczego snajpera trwają, ale policja jest bezradna. Choć nie brakuje osób, które doskonale wiedzą, kto zabija. Ba! Mamy nawet naocznego świadka. Bo przecież Maynard nie ucieka w popłochu z miejsca zbrodni. Nie musi. Odchodzi wolno, dumny i zadowolony z kolejnego celnego strzału. Kto go bowiem powstrzyma? Wymiar sprawiedliwości? Czego? – wypadałoby dopytać z ironią. Gajowy, który widział strzelającego Amona, jest zdeterminowany, ale niewiarygodny, od początku przedstawiony nam zostaje raczej jako miejscowy dziwak niż osoba godna zaufania. Większe nadzieje widz ma pokładać w dziennikarzu, Volterze, który za punkt honoru stawia sobie udowodnienie winy Amona Maynarda i doprowadzenie do tego, by ten odpowiedział za popełnione zbrodnie. Czy jednak wystarczy mu sił i odwagi, by doprowadzić sprawę do końca? Czy nie omami go urok bogaczy, jak również ogrom możliwości, jakie otwierają się przed tymi, którzy stoją z nimi ramię w ramię?
Veni vidi vici to film o tematyce starej jak świat, ale podchodzi do niej nieco inaczej. Zarówno przez sposób, w jaki świat przedstawiony rozpościera się przed widzem, jak i przez pryzmat, przez który na omawiany tu problem sugeruje nam się patrzeć. Na korzyść filmu zadziałały kontrasty, które podkreślają absurdalność sytuacji, a więc i świata, w jakim żyją bohaterowie. Biel i czystość domu Maynardów zestawiona zostaje z plamiącą wszystko, jaskrawą krwią, której nie da się uniknąć. Cisza i spokój w ich rodzinie świadomie kontrastuje z hukiem każdego kolejnego wystrzału, jaki powala na ziemię następne ofiary. Ich cudowna, spokojna, biała, szczęśliwa i niczym niezagrożona bańka drwi ze świata poza nią – nie tak czystego, nie tak szczęśliwego, chaotycznego i przede wszystkim przerażonego tym, że w każdej chwili mogą paść strzały z którejkolwiek ze stron, bo snajper wciąż jest na wolności.
Ciekawym pomysłem było obsadzenie córki Amona Maynarda w roli narratorki. Narratorki, która z każdą kolejną sceną coraz śmielej wymierza w nas, widzów, w nas, społeczeństwo, w nas, ludzkość, palec i pyta: „Jak długo będziecie na to pozwalać?”. Maynardowie nie czują się winni, bo za winnych uważają tych, którzy pozostawiają ich na wolności. Podobnie czynią twórcy filmu, którzy nie szukają problemu w bogatych okrutnikach, tylko w tych, którzy na to okrucieństwo im pozwalają. Bo ich bogactwo, ich blask, ich szczęście nas ogłupiają. Mamią nas obietnicą tego, że i nam może coś skapnąć. Czy warto więc ryzykować, by dowieść tego, o czym wszyscy wiedzą, skoro można poklepać mordercę po ramieniu, dołączyć do tłumu, który wie, ale milczy, i liczyć na to, że coś na tym zyskamy? Że rzucą nam jakiś – jak to dobrze zostało ujęte w filmie – ochłap?
Veni vidi vici to obraz surowy, prosty, o nieskomplikowanej formule, która poprzez proste kadry, nieskomplikowaną muzykę skrupulatnie, zwięźle rozpisane i odegrane role nie odciąga naszej uwagi od kluczowej dla filmu tematyki. Spokój, opanowanie i biel Maynardów aż rażą, podobnie jak ich swoboda w unikaniu kary i wręcz dumne stanie ponad prawem. Bardzo dobrze spisali się tu aktorzy, którzy choć nie mieli może szerokiego pola do popisu, to zrobili, co w ich mocy, by oddać jak najlepiej to opanowanie i spokój wyrachowanej bestii. Laurence Rupp, czyli Amon Maynard w jednej ze scen mógł pokazać o wiele intensywniejsze emocje i świetnie mu to wyszło, a sama scena jest paradoksalnie jedyną, w której widzimy w głowie rodziny człowieka z krwi i kości, który poniekąd sam pragnie, by ktoś go powstrzymał. Jego ekranowa partnerka, Ursina Lardi, zagrała bardzo poprawnie i przede wszystkim tej dwójce nie można odmówić chemii, jaka bije od nich z ekranu. Brawa należą się też młodziutkiej Olivii Goschler, która udźwignęła ciężar filmu i świetnie wpasowała się swoją kreacją w rodzinę Maynardów.
Film Veni Vidi Vici to satyra i tak też należy podchodzić do seansu. Wiele scen i sytuacji jest tu wyolbrzymionych, wiele przerysowanych, choć w zupełnie inny, niż zazwyczaj proponowany nam przez twórców filmowych sposób. Tym jednak, co najsmutniejsze, jest fakt, że sama problematyka nie ma w sobie grama hiperboli. Bogaczom, ludziom na wysokich stanowiskach, mającym znajomości i układy wolno więcej i więcej, jeśli nie wszystko, uchodzi im na sucho. Czy jednak utyskiwanie na taki stan rzeczy cokolwiek zmieni? Czy może należy razem z córką Maynardów zwrócić palec w naszą stronę i uświadomić sobie, że dopóki będziemy stawiać kogoś na piedestale – on będzie tam stał nadal, bo nikt dobrowolnie z niego nie zejdzie. Dopóki będziemy wybierać okrutników i głupców, aby nami rządzili – oni będą rządzić, bo nikt taki nie odda władzy z uśmiechem. Dopóki będziemy traktować celebrytów jak bohaterów narodowych – tak będą się zachowywali i sami w to uwierzą. To nasze wybory kształtują rzeczywistość.
Veni Vidi Vici to kawałek dobrego kina i ciekawie skonstruowana opowieść o ochłapach – ich rzucaniu i ich łapaniu. O tym, że niejedna twarz skryta w cieniu, łaknie nieco blasku i zrobi dla niego wiele, nawet jeśli oznaczałoby to porzucenie wyznawanych dotąd prawd i głoszonych kazań. Veni Vidi Vici to filmowa opowieść o pewnej bogatej rodzinie żyjącej w zastraszonym i omamionym przez nią społeczeństwie. A może austriacka produkcja to po prostu opowieść o naszym świecie? Jak sądzisz, Drogi Widzu?