wyprawa na księżyc

Kosmiczne rupiecie – Glen Keane – „Wyprawa na Księżyc” [recenzja]

Mówi się ostatnio coraz częściej i głośniej o tym, że Netflix, wypuszczając coraz więcej produkcji, jednocześnie coraz mniej dba o ich jakość. Kiedy jednak pojawiła się na tej platformie animacja Wyprawa na księżyc, byłam w zasadzie spokojna. Po pierwsze tego typu dzieło o wiele trudniej jest zepsuć niż film dla dorosłych, ponieważ więcej wybacza i wiele rzeczy można tłumaczyć skierowaniem do młodszej publiki. Po drugie zeszłoroczny Klaus zachwycił mnie na tyle, że byłam przekonana, iż najnowsza animacja będzie co najmniej równie dobra. I choć jestem już dorosła, a czasy mojego dzieciństwa minęły bezpowrotnie, to rozczarowanie boli tak samo, jak za dawnych lat.

Fei Fei jest szczęśliwą dziewczynką, która ma wspaniały kontakt z rodzicami. Oni również mocno kochają zarówno siebie nawzajem, jak i swoją córkę. Doskonale pokazuje to pierwsza scena, która jest tak przesłodzona, jak to tylko możliwe. Kluczowym elementem tej sceny – jak i całego filmu – jest jednak opowieść matki o bogini księżyca, pięknej, lecz smutnej Chang’e. Fei Fei zna tę historię na pamięć, tyle razy bowiem, prosiła mamę, by ją opowiedziała, ale nie ustępuję także tym razem. I mama zaczyna opowiadać. A widzowie poznają nie tylko tragiczną historię bogini, ale przy okazji zostają uraczeni pierwszą z wielu piosenek. 

Bogini Chang’e została siłą rozdzielona z ukochanym Houyi i przeniesiona na Księżyc, gdzie bytuje po dziś dzień. Dopóki Houyi żył na Ziemi, bogini nie traciła nadziei, jednak kiedy zmarł, a ona, nieśmiertelna, pozostała przy swoim księżycowym życiu, ogarnęła ją rozpacz. To właśnie na jej cześć obchodzone jest Święto Środka Jesieni, podczas którego widzimy naszą bohaterkę i jej ojca cztery lata po tym, jak zmarła mama Fei Fei. Animacja oszczędza widzowi wiedzy, co konkretnie odebrało życie kobiecie, ale z jednej ze scen wiemy, że była to jakaś wyniszczająca powoli organizm choroba. Na szczęście nie został pokazany również sam pogrzeb, a jedynie domyślamy się go ze sceny, w której Fei Fei i ojciec ubrani na czarno przytulają się do siebie. Później następuje wspomniany przeskok czasowy, a my obserwujemy jak dziewczynka, jej ojciec i mnóstwo ciotek oraz reszta rodziny spędza wspomniane święto – Święto Środka Jesieni.

Jednak jest coś, co psuje Fei Fei obchody tego wyjątkowego dla niej dnia. Na uroczystej rodzinnej kolacji zjawia się również znajoma taty, o której dziewczynka do tej pory nie słyszała. Razem z kobietą przychodzi także jej niesforny syn, który od samego początku działa bohaterce na nerwy. W dodatku sugeruje, że ich rodzice wezmą niedługo ślub, w związku z czym oni zostaną rodzeństwem. Na domiar złego podczas kolacji i rozmowie o bogini księżyca Fei Fei zostaje wyśmiana za to, że wciąż wierzy w tę legendę… Tego dla dziewczynki jest już stanowczo za wiele. Ucieka do pokoju, po drodze przyjmując z czystej grzeczności puszkę z ciastkami od znajomej taty, po czym zaczyna obmyślać plan, jak sprawić, by tata znów uwierzył w nieprzemijającą miłość i porzucił plany o poślubieniu jakiejś obcej kobiety z niesfornym synem.

Wkrótce Fei Fei wpada na coś, na co wpadłoby każde dziecko w jej wieku – postanawia zbudować rakietę, którą poleci na księżyc. Po to, żeby tata za nią zatęsknił i zrozumiał swój błąd? Skąd! Po to, żeby uciec od przyszłej macochy? A gdzie tam! Po to, żeby dać twórcom pretekst do zachwycenia widowni niesamowitą animacją? Znowu pudło. Dziewczynka ułożyła sobie w głowie bardzo logiczny plan. Poleci na Księżyc, znajdzie boginię Chang’e, potem wróci na Ziemię, wręczy tacie dowód, że bogini istnieje, a wtedy tacie zrobi się głupio i znów zapała miłością do zmarłej żony, a pomysł o poślubieniu innej porzuci w diabły. Proste, prawda? To właśnie na Księżycu pełnym dziwnych istot dzieje się większa część filmu. To tam dziewczynka i jej nowy przyjaciel przeżyją kilka przygód i będą mieli misję do wykonania. Nie zabraknie kolejnych dziwacznych piosenek, nieśmiesznych żartów, podróby Olafa z Krainy LoduAngry Birds w wersji dla… w zasadzie nie wiem, dla kogo.

Tak – Wyprawa na Księżyc mnie rozczarowała i tak – zdaję sobie sprawę, że widać to w każdym akapicie tego tekstu. Sama nie wiem, skąd aż tak wielkie rozczarowanie tym tytułem. Nie wiem również skąd, ale przeświadczenie, że to nie będzie dobry film, dopadło mnie już podczas pierwszej sceny. To wtedy również zaczęłam się zastanawiać nad tym, jak to jest, że czasami mamy ten sam motyw, chwyt lub nawet bardzo podobny dialog, a nawet całą scenę w dwóch różnych filmach, ale podczas gdy w jednym jest to zabawne, w drugim jest żenujące; gdy w pierwszym nas wzrusza, w drugim śmieszy – i to nie w pozytywnym sensie. Kiedy podczas seansu Wyprawy na księżyc rozpoczęła się pierwsza piosenka… zaczęłam się śmiać. A przecież nie było w niej nic śmiesznego! Cała ta scena była dla mnie przesadzona i po prostu zła. I taki jest w moim odczuciu cały film – dialogi złe, wykreowanie postaci, złe, motywacje postaci złe, animacja zła. To, co miało być zabawne, wcale mnie nie śmieszyło, a to, co miało wzruszyć, raczej irytowało.

Animacja to w ogóle aspekt, który zasługuje na odrębny akapit. O ile sceny, które dzieją się na Ziemi, zazwyczaj są w porządku (choć też nie powalają na kolana), o tyle część bajki, która ma miejsce na Księżycu, jest po prostu brzydka. Przedziwna kreska, w dodatku co rusz inna, rażące, drażniące kolory, miszmasz, chaos i brzydota – oto słowa, którymi mogę określić królestwo bogini Chang’e. A szkoda, bo mogło być naprawdę pięknie. Bajkowy księżyc, przedstawiony jako dom tęskniącej za ukochanym bogini, pełen stworzeń powstałych jako wyraz jej rozpaczy – to naprawdę miało potencjał. Nie tylko wizualnie. Tymczasem twórcy poszli chyba (tak to sobie tłumaczę) na łatwiznę i zamiast wymyślić coś nowego, coś swojego, w dodatku zanurzonego mocno w chińskiej kulturze i legendach, wzięli po trochu z kilku znanych nam już animacji, wrzucili do swojego kosmosu, zamieszali, dodali sporo koloru, trochę nieśmiesznych dialogów, kilka totalnie niewpadających w ucho piosenek – et voilà! Tak powstały Kosmiczne rupiecie, nowa animacja od Netlfixa. A nie, przepraszam – Wyprawa na Księżyc. Swoją drogą tytuł Kosmiczne rupiecie nie został wymyślony przeze mnie – jest to bardzo ciekawy komiks, o którym przeczytacie tutaj.

Ta część bajki, która dzieje się na Księżycu, przypomina mi animację z Ralpha Demolki, tam jednak było to uzasadnione tym, że miejsce akcji to uniwersum będące wnętrzem automatu do gier. Natomiast Księżyc zamiast być miejscem magicznym, pięknym, zachwycającym, stał się śmietniskiem, do którego trafiły wszystkie nieudane (w moim mniemaniu) pomysły twórców, w dodatku często ze sobą niepowiązane, niemające sensu, ładu i składu, których nieobecność niczego by bajce nie odebrała, a wyszłaby jej jedynie na dobre.

To teraz bohaterowie – ale ostrzegam, że tu również nie jest wcale lepiej. Zarówno Fei Fei, jak i jej ojciec są postaciami bez polotu, płaskimi i nieciekawymi. Sama dziewczynka – co jest chyba ewenementem, jeśli chodzi o bajkę dla dzieci – jako główna bohaterka nie jest w ogóle sympatyczna, a ja jako widz wcale jej nie kibicowałam. Denerwowała mnie i drażniła. I choć cała pierwsza część animacji powstała po to, by nakreślić sytuację dziewczynki i by odbiorca mógł jej współczuć… Ja jakoś straciłam podczas seansu całą empatię. To, jak Fei Fei traktuje chłopca, który być może będzie jej bratem, również jest czymś, co mi się bardzo nie podobało, zwłaszcza że jej zmiana, która następuje nagle, jest trudna do uwierzenia. Ojciec dziewczynki to także niekonsekwentnie stworzona postać. Początkowy nacisk na wspaniałą relację córki z rodzicami, a potem córki z tatą, gubi się zupełnie, kiedy okazuje się, że ojciec przyprowadza do domu kobietę, z którą romansuje na poważnie już od dawna, planuje ślub, a córka dowiaduje się dopiero teraz o jej istnieniu. Chyba najciekawszą, bo najbardziej wiarygodną i – o ironio – ludzką postacią jest bogini Chang’e. Jej egoizm i okrucieństwo (skrywane oczywiście pod płaszczykiem uroku i piękna) są co rusz tłumaczone jej bólem po stracie ukochanego, a jej przemiana jest na tyle stopniowa, na ile pozwolił na to czas trwania bajki. Szkoda tylko, że Wyprawa na Księżyc zubaża nieco legendę o bogini, bo jej wersja znana powszechnie o wiele lepiej tłumaczyłaby charakter i zachowanie Chang’e. Bogini bowiem z własnej winy została rozdzielona z ukochanym, przez jej niepohamowaną chęć bycia nieśmiertelną. Sama wypiła napar, nie dzieląc się z ukochanym. I to świetnie współgrałoby z jej początkowym charakterem. Nie wiem zatem, po co zostało to zmienione. 

Żałuję również, że Wyprawa na Księżyc nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału, jaki miała, by nauczyć zarówno starszych, jak i młodszych widzów czegokolwiek o innej kulturze. Tymczasem produkcja Netflixa opowiada o chińskiej rodzinie i chińskiej legendzie, ale w zasadzie na tym się kończy ta różnorodność kulturowa. Nawet Święto Środka Jesieni, podczas którego oddaje się cześć bogini Księżyca, jest potraktowane bardzo marginalnie. Nie wspominając już o tym, co dzieje się na tym nieszczęsnym Księżycu. Tam cała „chińskość” zostaje wręcz stratowana przez pędzące wyobrażenie twórców o tym, co przekona do siebie młodszego widza (w ilości zatrważającej). W efekcie otrzymujemy dużo koloru, dużo kontrastu, dużo piosenek, z czego każda jest w zupełnie innym stylu – od ballady, przez nieudany rap, po skoczny pop – dużo dziwnych stworzeń, a każde kolejne wygląda, jakby urwało się z innego studia filmowego. Dziwię się, że przed seansem nie pada ostrzeżenie, że obejrzenie może grozić atakiem padaczki.

I wiem – Wyprawa na Księżyc porusza bardzo ważny i niezwykle trudny temat śmierci najbliższej osoby, próby pogodzenia się z tą stratą i życia dalej, a także zaakceptowania zmian, jakie zachodzą w życiu i tego, że to, iż coś będzie inne niż do tej pory, nie zawsze znaczy, że będzie gorsze. I doceniam to, i szanuję, ale czy to znaczy, że mam przymknąć oko na wszystkie wady, które ta animacja posiada? Poza tym te fragmenty, w których twórcy skupili się na temacie śmierci, smutku, żałobie, tęsknocie – są moim zdaniem potraktowane zbyt poważnie, by trafić do młodego odbiorcy w takim wieku, jaki jest sugerowany, czyli powyżej siedmiu lat. Scena na Księżycu, która jest metaforą depresji, mogłaby być jedną z lepszych w bajkach, ale po pierwsze jest zwyczajnie za ciężka dla młodziutkiego widza, a po drugie została skutecznie odarta z całej „magii” przez napierające na nią kolorowe stworzenia, beznadziejne dialogi i strzelającego różowym promieniem królika.

Sposób wyrażania się bohaterów wyjątkowo mnie – jak można dostrzec – drażnił. Nawet szyk zdań wydawał mi się dziwacznie zmieniony, choć nie wiem po co. Cała animacja sprawia wrażenie stworzonej na siłę, by coś komuś udowodnić lub po prostu zarobić. I tak – zdaję sobie sprawę z tego, że po to głównie powstają filmy i bajki, sęk w tym, że po tych dobrych tego nie widać. Czuć w nich  z kolei pomysł, zaangażowanie grafików, miłość do postaci. W Wyprawie na Księżyc zabrakło mi tego wszystkiego i jeszcze więcej. Jednocześnie jest w tej produkcji wszystkiego za dużo. Głównej bohaterce towarzyszy irytujący ją brat (niczym Osioł ze Shreka), któremu z kolei towarzyszy nieodłączna żaba (niczym Kameleon z Zaplątanych); Fei Fei ma u boku także puszystego królika, a do tego wszystkiego w trakcie „przyczepia” się do niej gadatliwy zielony stworek (niczym Olaf z Krainy Lodu). A bogini Chang’e towarzyszy zając pichcący eliksiry (aczkolwiek to akurat jest część zgodna z legendą o bogini Księżyca); nie wspominając o tych wszystkich stworzeniach zamieszkujących Lunarię – kroplopodobne stworki powstałe z łez Chang’e, gadające, kolorowe chińskie ciastka, podróbka Angry Birds, Wielki Pies, Latające Lwy. Zaczyna mnie boleć głowa na samo wspomnienie.  Rzadko kiedy bajka wzbudza we mnie tak negatywne uczucia. Jednak propozycja Netflixa dla młodszych (i nie tylko) widzów rozczarowała mnie swoją tandetnością, swoim banałem, poprowadzeniem pustych w zasadzie postaci, animacją, która wzbudzała we mnie jedynie niesmak. I tym bardziej boli to w aspekcie tak ważnego tematu, jakiego podjęli się twórcy. 

Wylałam wiele żali. Nie wątpię jednak, że Wyprawa na Księżyc może się podobać. Na pewno dzieci, które zwracają uwagę na zupełnie inne aspekty, będą czerpały radość z seansu – mam szczerą nadzieję, bo inaczej szkoda by było zarówno ich czasu, jak i pieniędzy, które zostały włożone w tę produkcję. Nie wspomniałam wcześniej nic o kwestii dubbingu, ale tu jest po prostu poprawnie. Nie ma żadnych zapadających  tak mocno w pamięć kreacji, jak było w przypadku choćby Jerzego Stuhra (Shrek) czy Czesława Mozila (Kraina Lodu).

Dla mnie animacja w reżyserii Glena Kaena ma zdecydowanie więcej minusów niż plusów. Męczyłam się, oglądając ją, i poczułam autentyczną ulgę, kiedy dobiegła końca. Jeśli Wy mieliście frajdę z oglądania albo Wasze dzieci dobrze się bawiły – cieszę się i zazdroszczę. Dla mnie Wyprawa na Księżyc to kosmiczne rupiecie, które niepotrzebnie przybrały kształt filmu.

Fot.: Netflix

wyprawa na księżyc

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *