Ojcowie i córki to film, na który czekałem z kilku względów. Po pierwsze, to jedyny obraz, w którym wystąpił Russell Crowe w 2015 roku, a ja darzę gościa wielką sympatią. Po drugie, za kamerą stanął Gabriele Muccino, twórca nieśmiertelnego W pogoni za szczęściem. Po trzecie, zawsze lubiłem ludzkie dramaty w ujęciu filmowym. I chociaż podczas seansu nie miałem chwili, w której bym się nudził i generalnie jestem zadowolony, nie jest to kino najwyższych lotów i wiem, że będzie wiele osób niezadowolonych bądź zawiedzionych. Nie pomaga również schematyczność scenariusza oraz reżyserskie wybiegi, które prowadzą tak naprawdę donikąd, bo mimo prób wszelakich, nieustannych wręcz, by sprowokować moje kanaliki łzowe do pracy – nic z tego nie wyszło, a im bardziej twórcy się starali, tym mniej emocji czułem.
O tym, że Ojcowie i córki będzie wyciskaczem, łez informował nawet zwiastun. A mając w pamięci naprawdę udany i chwytający za serce dramat W pogoni za szczęściem, przygotowywałem się, że faktycznie będzie to film ciężki emocjonalnie, z którym mój umysł będzie miał nie lada przeprawę przez zaspy cierpienia i bólu. Niestety, dzieło Muccino okazało się być tylko przyjemnym, niezbyt zobowiązującym (oraz angażującym) zestawem klisz, które mogliśmy widzieć w setkach innych produkcji, a jedyna „ciężkość” polega na tym, że smutno patrzeć na telepiącego się Jake’a Davisa (Russell Crowe). Szkoda, bo spory potencjał tkwił w tej mimo wszystko banalnej historii, gdyby tylko twórcy postanowili opowiedzieć ją bez tego wymuszonego skumulowania tragedii. O ile lubię w przypadku dobrego filmu dać się ponieść emocjom i własnych łez się nie wstydzę, o tyle Ojcowie i córki nie chwyciły mnie nawet za gardło. Włoski reżyser chyba za bardzo wziął sobie do serca słowa legendy kina – Alfreda Hitchcocka – mówiące o tym, że dobry film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, bowiem jego film zaczyna się od wypadku samochodowego, w którym ginie żona głównego bohatera oraz matka jego córki, a dalej? A dalej dramat się pogłębia, choć nie w sposób, którego byśmy oczekiwali. Odnoszę nieodparte wrażenie, jakobym był zmuszany przez reżysera i scenarzystę do tego, by odczuwać całym sobą kolejne, coraz mocniejsze (w założeniu) sceny, płakać przy tym jak po krojeniu cebuli dla oddziału wojska i smucić się jak to niesprawiedliwości losu dotykają naszych bohaterów. No bo zaraz po wypadku Jake zaczyna mieć problemy psychiczne, których główny objaw to narastające drgawki, ulokowane najpierw w prawej dłoni pisarza. Po konsultacji z lekarzem Jake dowiaduje się, że musi poddać się hospitalizacji w zakładzie zamkniętym, by móc opiekować się swoją ośmioletnią córką, Katie. Po siedmiu miesiącach spędzonych w klinice pisarz wraca do wujostwa, u którego zostawił swoją ukochaną córeczkę, a tam czkają go kolejne kłopoty…
Obraz Muccino jest skomponowany dość chaotycznie. Przeszłość miesza się z przyszłością i na początku ciężko ogarnąć, co kiedy się dzieje. Po chwili jednak wyłania nam się w miarę sensowny klucz do okiełznania tego chaosu i otrzymujemy dwa duety – Jake (Russell Crowe) i jego ośmioletnia córka (W tej roli Kylie Rogers) oraz dorosła Katie (Amanda Seyfried) i zakochany w niej bez granic Cameron (Aaron Paul). Obie pary mają szereg swoich problemów, których bynajmniej mało nie jest. To, co dodatkowo uwiera, to liczne uproszczenia oraz brak zagłębienia się w psychikę bohaterów, co w przypadku dramatu jest niedopuszczalnym przeoczeniem. Najgłębiej sięgniemy prawdopodobnie w psyche dorosłej Kate, której dziecięca trauma odbiła trwały ślad na codzienności bohaterki. Jej nieustanny strach związany z miłością powoduje, że ta zatapia się coraz głębiej w kolejne jednonocne przygody z facetami, których personalia zupełnie jej nie interesują. Jednak jej skrzywiona psychika nie przeszkadza jej w byciu początkową panią psycholog, która pracuje z dziećmi znajdującymi się w krytycznych sytuacjach swojego życia.. Jedno z drugim odrobinę się gryzie, ale taki jest już cały film Ojcowie i córki. Ten wątek należy jednak do nielicznych, które wyszły pozytywnie. Kiedy wreszcie poznaje faceta idealnego, zamiast odmiany na lepsze, Katie wpada w jeszcze głębszy kryzys…
Sceny z dorosłą Katie są dla mnie niestety tym słabszą częścią filmu, bo wiele elementów mi tu zgrzyta i wiele scen nie potrafi mi się zlepić w sensowną całość. Znacznie przyjemniej ogląda się młodą Katie i jej troskliwego ojca, który robi wszystko, aby zapewnić córce to, co najlepsze. Sęk w tym, że Jake jest postacią strasznie jednowymiarową, brak mu jakiejkolwiek głębi i nawet świetna gra Russella Crowe’a nie nadrobiła braków scenariuszowych. Nie wiemy tak naprawdę nic o jego tajemniczej chorobie. Nie wiemy, dlaczego leczenie nie przyniosło skutku, nie wiemy czemu nasz bohater do samego końca filmu ignorował nasilające się objawy. Nie dowiemy się również, dlaczego tak uparcie kochając swoje dziecko, nie pomyślał o jej przyszłości i nie zapragnął dać jej (poza niewątpliwą ojcowską miłością) innych fundamentalnych spraw oraz czemu zachowywał się tak irracjonalnie w wielu momentach.
Aktorsko nie ma się do czego przyczepić. Najlepiej wypada oczywiście Russell Crowe, który jest dobry w tego typu rolach, co udowodnił już w Pięknym umyśle. Perfekcyjnie zagrał to, co narzucił mu scenariusz, mam też wrażenie, że dorzucił nieco od siebie, choć i tak jego postaci zabrakło głębi, ale zwalam to na karb scenariusza, który w 99 procentach skupił się na tym, aby wycisnąć z widza potok łez. Z dobrej strony zaprezentowała się młodziutka Kylie Rogers, która bardzo dobrze wywiązała się z powierzonej jej roli. Niełatwo jest udźwignąć tyle, ile do zagrania miała dziewczynka. W łatwy sposób mogła przeszarżować, ale uniknęła tego i jej kreacja jest w 100 procentach wiarygodna. Trzydziestoletnia Amanda Seyfried to aktorka, do której w dalszym ciągu nie potrafię się przekonać, aczkolwiek miała momenty, w których zagrała dobrze, a jej wyłupiaste oczy nie były tylko tandetnym podkreśleniem zamierzeń reżysera, abyśmy płakali, rwali z głowy włosy i wyli do księżyca. Najsłabiej natomiast wypadł Aaron Paul, który otrzymał bardzo statyczną postać, która niczym konkretnym się nie wyróżnia. Na plus scena przy samochodzie.
Ojcowie i córki to nie jest film zły. Problem w tym, że dobry też nie jest. Najlepszym określeniem będzie chyba „niezły”. Znajdzie on na pewno swoją niszę, ludzi, którzy wyjdą z seansu zadowoleni i naładowani emocjonalnie. Jednak dla weteranów dramatów bądź po prostu dla fanów prawdziwych, wiarygodnych i życiowych historii będzie on rozczarowaniem. Najbardziej uwierają scenariuszowe banały, irytujące przemilczenia oraz uproszczenia, które twórcy markowali kolejnymi falami dramatyzmu, w założeniu mającymi chwytać za serce i ukazywać potęgę miłości. Bo ojcowie i córki to tak naprawdę historia o miłości, tylko podana w niezbyt umiejętny, nazbyt wymuszony sposób. Ja się bawiłem nieźle, głównie ze względu na Russella Crowe’a, jednak im dłużej po seansie jestem, tym więcej nieścisłości dostrzegam w tym filmie.
Ocena: 6/10
Fot.: Kino Świat
2 Komentarze
No cóż, jako osoba która straciła ojca w dzieciństwie uważam ten film za autentyczny, a problemy bohaterki za jak najbardziej prawdziwe. I naprawdę, nagromadzenie nieszczęść zdarza się częściej niż mogłoby to się wydawać.
Ja z kolei jako osoba , która straciła matkę, a moje stosunki z ojcem układały się przedziwnie, również uważam ten film za bardzo prawdziwy. Nic ni się tam ze sobą nie kłóci i nie widzę żadnego nieracjonalnego zachowania ojca ( o jakie fundamentalne sprawy niby miał zadbać? Napisał książkę by zadbać o przyszłość córki. Jego choroba była chorobą psychiczną, drgawki pojawiały się na tle nerwowym) czy niespójnych problemów dorosłej Kate. Cóż ludzie którzy studiują psychologię bardzo często idą tam, by w pierwszej kolejności pomóc sobie a i oni mimo wiedzy często przegrywają z własnymi uczuciami. Nagromadzenie nieszczęść? Zdąża się niestety. Nim skończyłam 12 lat zmarły trzy osoby, które bezpośrednio się mną zajmowały. Kto nie przeżył , ten nie ma pojęcia z czym trzeba sobie potem radzić w życiu.