Po zakończeniu II wojny światowej niemiecki filozof Theodor Adorno stwierdził, że zbrodnie nazistów nieodwracalnie splamiły dzieje cywilizacji. Doświadczenie wojennego piekła zrodziło w nim przekonanie, że sztuka ani szeroko rozumiana kultura nie zdołały odmienić ludzi na tyle, aby nie dopuszczali się takich aktów bestialstwa. Zanegował sens pisania „po Auschwitz”, które według niego było na tym etapie cywilizacyjnym zwykłym barbarzyństwem. Tymczasem nasz rodzimy poeta, Tadeusz Różewicz, w niespełna dwa lata po zakończeniu wojny wydał tomik Niepokój, w którym przywołuje wojenne doświadczenia, przerabiając głębokie rany na materię poetycką. Tym samym pokazał, że taka twórczość jest nie tylko potrzebna, ale wręcz konieczna, aby na nowo osadzić człowieczeństwo w moralnym fundamencie, którego już nigdy więcej miano nie burzyć… Przywołuję postać Tadeusza Różewicza nie bez powodu. Autor recenzowanego przeze mnie tekstu Winda Schindlera, Darko Cvijetić, podąża podobną drogą co autor Ocalonego. W tym krótkim utworze tworzy galerię portretów mieszkańców prijedorskiego wieżowca, mierząc się z piekłem wojny u progu XXI wieku.
Winda Schindlera to zbiór historii z życia mieszkańców słynnego prijedorskiego wieżowca. Autor wybrał narrację prozą, jednak całości nie można odmówić wyczuwalnego ładunku poetyckiego, czasami dosyć hermetycznego i zawiłego. Wątki poszczególnych lokatorów nie są prowadzone linearnie, niektóre dzieją się jeszcze przed wojną, inne w jej trakcie lub po zakończeniu. Taka struktura angażuje czytelnika w stopniowe układanie tych narracyjnych puzzli tak, aby odtworzyć z nich losy poszczególnych mieszkańców, upamiętnionych przez Autora.
Czerwony Wieżowiec z jego początków to przede wszystkim miejsce życia normalnych ludzi, gdzie wprowadzają się rodziny, gdzie rodzi się i dorasta nowe pokolenie. Do jakiego stopnia ci bohaterowie to osoby fikcyjne lub nie – tego nie wiemy, ale to retrospektywne, zwyczajne życie dodaje mroku historii w kontekście wydarzeń w latach 90., które wywrócą życie tych ludzi o 180 stopni. Podczas lektury tekstu Cvijetića można odnieść wrażenie, że błądzimy jako czytelnicy po korytarzach Czerwonego Wieżowca i, co rusz, mijamy jakieś znajome drzwi. Ta błędna wędrówka w większości przypadków jest wędrówką po cmentarzysku – metaforycznym, ale i sensu stricto. Z każdego zakamarka wyziera bowiem śmierć, która, jak czytamy, „dobrze czuła się w wieżowcu”. Naszym przewodnikiem na tych smętnych korytarzach jest narrator, będący porte-parole Autora, który niczego przed nami nie ukrywa, nie osładza, nie wygładza, nie upiększa. Wręcz przeciwnie, w swojej opowieści ucieka się do prostych, urywanych zdań, wypowiadanych jakby jednym tchem. Mogą one wydawać się lakoniczne, ale moim zdaniem to odarcie z poetyckości, z patosu uwydatnia makabrę, której świadkami były mury Czerwonego Wieżowca. Pomimo emocjonalnego zaangażowania w losy przedstawionych bohaterów, w tonie narratora można wyczuć pewną bierność i bezradność. Owszem, dysponuje on słowem, które wykorzystuje, by mówić zarówno o katach jak i o ofiarach. Nie może jednak cofnąć czasu, by zapobiec tragedii. Może jedynie próbować ocalić tych, o których pisze od zapomnienia wraz z upływem czasu.
Sam czas jest istotną kwestią w konstrukcji Windy Schindlera. Stosunkowo najwięcej relacji pochodzi z okresu konfliktu, do epoki Tita narrator nawiązuje sporadycznie, najmniej jednak opowiada o czasach powojennych, bliższych naszej współczesności. Ma to mocno symboliczny wydźwięk w obrębie całego tekstu: Czerwony Wieżowiec tkwi w wojennej przeszłości, a ta przyćmiewa wszystko, co wydarzyło się przed nią i po niej. Nie ma powrotu do życia sprzed konfliktu, bo wojna je przekreśliła, a ta prijedorska mikrospołeczność, ta „wertykalna wieś”, utraciła swoją niewinność. Z kolei ci, którzy przeżyli wojnę, nie mogą zapomnieć o krwawej historii, w którą zostali uwikłani i wciąż leczą rany. Nie patrzą w przyszłość. Zmarli wołają z miejsc swojego pochówku, wyzierają ze swoich dawnych mieszkań… Czytając Windę Schindlera odniosłam wrażenie, że choć wieżowiec jest zamieszkany, to jednak zieje pustką, i że narrator próbuje jakoś tę pustkę zapełnić. Z jednej strony, pustkę po tych, których wojna zabrała czy też wygnała, a z drugiej – luki w życiorysach, które mają unieważnić to, o czym wielu chętnie by dziś zapomniało.
To w skali mikro. W skali makro, Darko Civjetić podejmuje próby rozliczenia się z jugosławiańską przeszłością. Wszak, ten emblematyczny Czerwony Wieżowiec koncentruje w sobie przede wszystkim złożone podłoże społeczne wojny w Bośni i Hercegowinie. Cvijetić pokazuje, że w tej wielopiętrowej metaforze Bałkanów konflikt zaczął się na długo zanim doszło do wydarzeń w latach 90. Szczególnie w pamięci utkwił mi pasaż, w którym narrator przywołując wspomnienia „lepszych czasów” opisuje lokatorów wieżowca następująco:
„ A dom był pełen robotników i nauczycieli i wszyscy wymieszani – na każdym piętrze osiem mieszkań: dwa serbskie, dwa muzułmańsko-boszniackie, dwa jugosławiańskie i jeszcze dwa chorwackie, wszystko zmiksowane i doprawione przynajmniej dwiema romskimi rodzinami.”
Trudno nie przyznać, że sielanka jest dziwnie pozorna, że w powietrzu już czuć zapach czegoś mrocznego. Można wręcz odnieść wrażenie, że samego narratora nie dziwi fakt, że przytłumione animozje nawarstwiały się w tym miejscu przez dłuższy czas, gdyż dosłownie kilka stron dalej czytamy znów:
„Pociąg pędził prosto w otchłań, a podróżni wciąż jeszcze spokojnie popijali herbatę w wagonie restauracyjnym, nie chcąc spojrzeć w okno. Aż do końca.”
Ta mieszanka różnych wyznań i różnych narodowości, które Tito bezmyślnie upchnął w utopijnym worku „Jugosławia” (równie lichym i niezdolnym do przetrwania próby czasu jak jego kartonowa podobizna) przez lata nabrała zapalnych właściwości. Chyba jednak nikt nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie był gotowy na ogrom przemocy, przez który ten konflikt miał być zapamiętany.
Nawiążę raz jeszcze do wspomnianego na początku Tadeusza Różewicza. Cvijetić, choć nie wprost jak Różewicz, zadaje pytanie o źródło zła. Pytanie retoryczne, na które niestety u niego nie znajdujemy odpowiedzi. O ile za wojnami i konfliktami zawsze stoi człowiek, o tyle za śmiercią i cierpieniem już nie zawsze. Śmierć nie pojawia się w Czerwonym Wieżowcu wraz z wojną – jest tam obecna od zawsze i, jak zawsze, siecze z zawiązanymi oczami. Czym bowiem zawiniłaby jej kilkuletnia dziewczynka, bawiąca się w windzie, obiecująca aktorka ze świetlaną przyszłością, czy chłopak, dla którego strach nie istniał? Albo czy w trakcie wojny, któraś ze stron konfliktu bardziej zasłużyła na to, by stracić członka rodziny, człowieczą godność albo prawo do przeżywania żałoby po bliskim, który wylądował w prymarnym, masowym grobie, rozstrzelany w drodze do domu albo w kolejce po chleb? Te pytania wynurzają się z tekstu, ale pozostają bez odpowiedzi.
Winda Schindlera nie jest tekstem łatwym ani w żaden sposób pocieszającym. Nie napawa nadzieją. Nie daje czytelnikowi prostego wzoru na zło, na sens życia, na cierpienie ani na śmierć. Jest zdziwieniem wobec świata, który przetrwał pomimo kolejnej małej apokalipsy. Winda Schindlera to literackie „wypominki”, gdzie Autor wybiera tych, których chce ocalić od zapomnienia. Może kiedy brakuje słów, by pytać wciąż „unde malum?” to ocalanie jest właśnie sensem tworzenia literatury po zagładzie. Kolejny dowód na to, że Adorno się mylił…?