Jack Ketchum z pewnością nie jest autorem, którego powieści czyta się z uśmiechem na ustach; nie są to lektury, przy których można odetchnąć po ciężkim dniu, zrelaksować się pod kocem z filiżanką parującego napoju. Autor „Dziewczyny z sąsiedztwa” nie raz udowadniał już, że nie boi się podejmować trudnych i naładowanych ciężkimi emocjami tematów. Nie inaczej jest w przypadku najnowszej powieści zatytułowanej „Przejażdżka”.
Wydawać by się mogło, że takie pisanie autor ten ma już po prostu we krwi – mroczne, przytłaczające i pozbawione jakiegokolwiek tabu. Nie bez powodu również Dallas Mayr (bo tak brzmi prawdziwe imię i nazwisko pisarza) stawiany jest wraz ze swoją prozą obok Stephena Kinga. Bo choć ich styl jest diametralnie inny, choć inne tematy służą im za motyw przewodni i inni są ich bohaterowie, to obydwaj w swojej twórczości podkreślają niemiłą nam, ale niezmienną od wieków prawdę – to człowiek jest największym potworem i to ludzkość sama dla siebie jest największym zagrożeniem. Na co nam różnokształtne potwory od stuleci upychane do szaf i mrocznych zakamarków, na co straszne cienie układające się w wilkołaki i inne krwiożercze bestie? Przecież mamy siebie nawzajem…
W „Przejażdżce” Ketchum nie zdał się jedynie na własną kreatywność i fantazję. Posłużył się na poły historią z książki Emila Zoli, „Ludzkiej bestii”, a na poły prawdziwymi wydarzeniami, które poskładał i posklejał tak, aby pasowały do jego mrocznej historii. Do tego pisarz dorzucił oczywiście sporo od siebie i – abrakadabra! – mamy powieść, której głównym bohaterem jest człowiek, którego nigdy (naprawdę – przenigdy) nie chcielibyśmy spotkać na swojej drodze. Wayne Lock to barman, który dużo lepiej radzi sobie w snuciu fantazji o morderstwach, jakie mógłby popełnić – gdyby zawsze nie tchórzył (choć tchórzyć to chyba nie jest odpowiednie słowo) w decydującym momencie – niż podczas wykonywanej przez siebie pracy. Pewnego dnia jednak wybrał się na wycieczkę z partnerką; podczas stosunku omal nie udusił swojej dziewczyny, a ta – zła i przestraszona – odeszła, zostawiając Wayne’a samego. Szybko jedna okazało się, że na górskim szlaku znajdował się ktoś jeszcze – dwóch mężczyzn i kobieta, a to co zobaczył barman, przyprawiło go o szybsze bicie serca.
Lee i Carole właśnie zabijali człowieka. Mieli ku temu swoje powody, ale nie będziemy ich teraz wyjawiać – nie czas i nie miejsce na to. To co nas interesuje to fakt, że dopiero obserwowanie zbrodni na własne oczy, dało naszemu barmanowi odwagę (znowu niekoniecznie właściwy dobór słów), aby samemu odebrać komuś życie. Nie chce jednak robić tego sam – potrzebuje świadków. Zabiera więc mężczyznę i kobietę na najbardziej okrutną i przerażającą przejażdżkę ich życia. Tego czy wyjdą z niej cali, nie będzie wiadomo niemalże do ostatnich stron powieści, jednak żniwo jakie zbiorą po drodze, będzie równie krwawe, co dorodne.
Co ciekawe jednak bardziej interesujące wydawały mi się te fragmenty fabuły, w których poznawaliśmy policjanta zajmującego się – niemalże przypadkowo – sprawą mordującego barmana. Rule ma swoje własne problemy, w których pomóc ma mu terapia, w którą często zostajemy wciągnięci. Te problemy właśnie sprawiają, że poszukiwania Wayne’a stają się dla niego w pewien sposób osobistymi porachunkami. Rule jest postacią charakterystyczną i gościa naprawdę da się lubić – jest inteligentny i ma doświadczenie w tym, co robi… czy wystarczy ono jednak, aby złapać mężczyznę owładniętego furią, a jednocześnie tak dziwnie spokojnego i obojętnego? O tym musicie przekonać się sami, sięgając po kolejną powieść Ketchuma wydaną w Polsce przez wydawnictwo Replika.
Przy powieści nie sposób się nudzić, choć nie zawsze akcja porywa czytelnika. Na pewno fabuła rozkręca się w miarę czytania, a każda kolejna strona jest lepsza. Jeśli więc początek wyda Wam się nudny i nieciekawy – dajcie szansę zabrać się pisarzowi na przejażdżkę. Choć jego styl nieco różni się od tego, w którym konstruował swoją „Dziewczynę z sąsiedztwa” i „Jedyne dziecko” – to nadal jest elastyczny i dostosowany dzięki temu do opowiadanej historii. Na koniec znajdziecie również dołączone do „Przejażdżki” opowiadane pod tytułem „Chwasty”, które – no cóż – jest po prostu obrzydliwe. I choć wiem, że to nie sam autor jest obrzydliwy, a po prostu ludzie, których opisuje, to „Chwasty” pozostawiły po sobie ogromny niesmak i nie jest to opowiadanie, które poleciłabym znajomym, lub do którego sama chętnie bym wróciła. Poza tym – co tu dużo mówić – „Królestwo spokoju” i „Czas zamykania” utwierdziły mnie w przekonaniu, że Ketchum dużo lepiej wypada w dłuższej formie.
W „Przejażdżce” nie natkniecie się więc na żadne paranormalne zjawiska, potwory czy wampiry; żadnych tam macek, śmiercionośnych, glutowatych substancji ani niewyjaśnionych śmierci. Spotkacie tu jednak ludzką bestię, której nie trzeba nic więcej, aby przerazić.
Fot.: replika.eu