Kobiety mają dusze i umysły, nie tylko serca – Greta Gerwig – „Małe kobietki” [recenzja]

Kultura masowa w ostatnich latach niemal prześciga się w tworzeniu coraz to bardziej szkodliwych społecznie antybohaterek, które albo są permanentnie pomijane, pełniąc funkcję dekoracji w świecie zbudowanym przez i dla mężczyzn, lub wręcz przeciwnie – prowadzą wendetę, w zasadzie nikt nie wie, po co i z kim, szkodząc tym samym ruchom feministycznym wydumaną autentycznością, która na kilometr trąci fałszem. Na historię, która w sposób aktualny mówi o rzeczach ważnych, nie popadając przy tym w nikomu niepotrzebne skrajności, przyszło mi czekać tak długo, jak długo czekałam na tegoroczną ekranizację Małych kobietek. To właśnie losy bohaterek opowiadane i znane od ponad 150 lat (!) przez to, że trafiły w odpowiednie ręce, okazały się remedium na wszechogarniającą beznadzieję w tej dziedzinie. Greta Gerwig oddała historii rodziny March całe swoje serce, wyciągając z książkowego pierwowzoru to, co najlepsze, a przy tym najbardziej aktualne. Tym samym reżyserka uczyniła z Małych kobietek manifest (kolejnego) pokolenia nie tylko kobiet, ale i, szerzej, idealistów; opowieść, w której przy odrobinie dobrej woli odnajdzie się każdy.

Ze wszystkich filmów liczących się w oscarowej stawce, to na ten czekałam najbardziej – bo Gerwig, która przez Lady Bird wyniosła film, o zgrozo, młodzieżowy, na zupełnie inny poziom; bo fantastyczna obsada, z Saoirse Ronan, Meryl Streep i Timothée Chalametem na czele; i wreszcie: bo historia, którą znam od lat. Niewiele jest literackich bohaterek, do których jestem przywiązana do tego stopnia, co do Jo March – nieco ekscentrycznej, zbyt bezkompromisowej idealistki, w której słowniku nie występuje takie słowo jak konformizm. Impulsywna i roztargniona, nie rozumie również, co znaczą konwenanse – przecież ona jedna jedyna, na przekór całemu społeczeństwu, ze wszystkim poradzi sobie sama, a już na pewno bez pomocy małżeństwa, które uznaje za zbyteczną transakcję finansową. Nigdzie niepasująca i łatwo irytująca się dziewczyna, mimo ogromu wad, które nadają jej ludzkiego charakteru, chwyta za serce każdym uśmiechem, zaskarbiając sobie sympatię widza przede wszystkim bezgraniczną miłością i poświęceniem, do którego jest zdolna dla bliskich. Poświęceń tych wszakże nie było mało na przestrzeni życia Jo; pochodząc z biednej rodziny, wciąż musiała przedkładać potrzeby sióstr i matki nad swoje własne niespełnione ambicje, co nie mogło być łatwe – jak powiedziała Beth March, Jo była pisarką od zawsze, a już na pewno na długo przed tym, gdy zaczęła publikować.

Małe kobietki

W ogromie poświęcenia wtórują jej wszystkie bohaterki, które stanowią o sile Małych kobietek. Meg March, romantyczka o rozsądnym i łagodnym usposobieniu, choć przez niewątpliwą urodę ma szansę na dostatnie życie, ostatecznie godzi się na biedę w imię miłości, którą przecież jej młodsza siostra gardzi. Beth, najmłodsza i zdecydowanie najspokojniejsza ze wszystkich sióstr cierpi z kolei, podobnie do swojej matki, na nadmiar empatii, którego nie rozumieją pozostałe członkinie rodziny March, a Amy, choć z pozoru egoistyczna i beztroska, z wrodzonym talentem do unikania trudnych sytuacji, ostatecznie nie zawahałaby się ani na chwilę, stając przed dylematem: wybrać własne szczęście czy zabezpieczyć przyszłość rodziny. To właśnie one, ich ważne i mniej istotne problemy, są osią fabularną Małych kobietek: pięć bohaterek, z których każda przedstawia sobą inną wizję nie tylko kobiecości, ale i mówiąc szerzej, człowieczeństwa. Co stanowi o sile dzieła Gerwig? Reżyserka, choć ewidentnie z Jo utożsamia się najbardziej, z każdej z postaci robi bohaterkę pełnokrwistą, której czyny i motywacje widz bez trudności może pojąć, bez względu na to, czy się z nimi zgadza. Małe kobietki stronią od pochopnych ocen, oddając przy tym to, co w książkowym pierwowzorze było najważniejsze: parafrazując słowa Alcott – różnice między marzeniami bohaterek, tymi iście emancypacyjnymi, jak i skupionymi na chęci zbudowania ciepłego domu, wcale nie sprawiają, że któreś z nich są mniej lub bardziej ważne.

Małe kobietki

W zbudowaniu postaci, przynajmniej tych na pierwszym planie, szczególnie pomaga Gerwig rezygnacja z linearnego prowadzenia fabuły przyjętego w książkowym pierwowzorze. Tegoroczna adaptacja Małych kobietek zaczyna się bowiem od momentu, do którego poprzednie ekranizacje zmierzały mniej więcej dwie godziny, czyli siedem lat później, niż zaczyna się sama książka. Główne bohaterki poznajemy jako osoby dorosłe i w pełni ukształtowane. Napędzana ambicją Jo próbuje swoich sił jako pisarka w Nowym Jorku, Meg jest nieco sfrustrowaną i zmęczoną matką ledwo wiążącą koniec z końcem, w przeciwieństwie do Amy, która podróżując po Europie, pławi się w luksusach i próbuje udowodnić, że grono geniuszy malarstwa nie jest zarezerwowane tylko dla mężczyzn. Między ujęciami tego, jak wygląda życie bohaterek obecnie, prowadzeni retrospekcjami Jo, wracamy do rodzinnego domu głównej bohaterki, dzięki czemu obserwujemy, co doprowadziło do zakończenia historii w większości poznanego już na początku filmu. Jest to zabieg, który ma tyle samo wad, co zalet, przede wszystkim w kwestii tego, jak w związku z takim prowadzeniem fabuły zostali zbudowani bohaterowie. Z pewnością na przyjętej przez reżyserkę koncepcji skorzystała postać Amy, która przed tą adaptacją naprawdę nie należała do grona bohaterek darzonych przeze mnie szczególną sympatią. Przez to jednak, że Gerwig rozpoczęła film od pokazania postaci dorosłych, młodszą siostrę Jo poznajemy jako dojrzałą kobietę, na wskroś pragmatyczną i racjonalną, zresztą w przeciwieństwie do reszty rodziny, a nie, jak w przypadku książkowego pierwowzoru, jako rozpieszczoną, wręcz atencyjną i egocentryczną nastolatkę. Tutaj trzeba wspomnieć, że nie tylko fantastyczna Saoirse Ronan w roli Jo jest gwiazdą tego filmu – Florence Pugh dopracowała postać Amy do perfekcji, sprawiając, że każdy najdrobniejszy gest składa się na jej tożsamość. Zarówno retrospekcje, w których młodsza z sióstr March jest głośna i irytująca, jak i momenty, w których kieruje się głosem rozsądku, są wygrane fantastycznie – z odpowiednim urokiem, zarezerwowanym dla zakłopotania po pochopnej młodzieńczej decyzji, lub, wręcz przeciwnie, z niesamowitą klasą i wdziękiem właściwymi dla dorosłości panny March. Niestety nie wszystkie postacie miały tyle szczęścia do ekranizacji Gerwig.

Małe kobietki

Nie wyobrażam sobie lepszego castingu Lauriego niż Timothée Chalamet. Niesamowicie charyzmatyczny młody aktor idealnie nadaje się do roli nieco ekscentrycznego lekkoducha, który z racji uprzywilejowanej pozycji bogatego mężczyzny niespecjalnie chce się imać pracą. Przy tym jednak Chalamet zbudował niezwykle błyskotliwą i, co ważniejsze, ciepłą postać, której niemal nie da się nie lubić. Tym bardziej szkoda, że takie rozbudowanie postaci Amy odbyło się kosztem właśnie jednego z nielicznych męskich bohaterów, który nie tyle gubi się w damskim towarzystwie, ile najzwyczajniej w świecie niewiele ma okazji do tego, by w nim zaistnieć. Gerwig potraktowała jego postać nieco po macoszemu, chociaż Chalamet, jak to ma w zwyczaju, wyciągnął z roli wszystko, co najlepsze – nawet jeśli postać Lauriego jest trochę niedopisana i odsunięta w cień, kiedy tylko pojawia się na ekranie, absolutnie kradnie uwagę widza. Szczególnie ujmująca jest chemia, jaką zbudowali między sobą młody aktor i Ronan – kiedy ta dwójka pojawia się razem w jakiejś scenie, aż trudno się powstrzymać od uśmiechu. Przy tym Chalamet idealnie oddał fascynację Lauriego silną osobowością Jo, przez co, choć niewiele o nim z filmu wiemy, jako nieszczęśliwiec ze złamanym sercem wypada niezwykle autentycznie i wzbudza współczucie. Wspomnianej parze na drugim planie świetnym aktorstwem wtóruje cała reszta obsady. Wiem, że Meryl Streep odgrywa w tym filmie tylko może trzy dłuższe sceny, ale wierzcie mi, jedna z nich, konkretnie dialog ciotki March i Jo, stanie się sceną kultową. Niemniej, chyba żaden fragment filmu nie chwycił mnie za serce tak, jak rozmowa Marmee (w tej roli świetna Laura Dern) i jej córki – to, co zrobiła w tej scenie Saoirse Ronan, jest najlepszym podsumowaniem, jak bardzo oddała się roli Jo. Tak jak Gerwig przelała cały swój sentyment do Małych kobietek w ekranizację, tak Ronan przelała przywiązanie do tej historii w postać głównej bohaterki.

LITTLE WOMEN Clip - I'm So Sick Of It

Reżyserka wykorzystała to, nieśmiało czyniąc z Jo narratorkę ekranizacji. Choć przeskoki narracyjne mogą wydawać się pozornie chaotyczne, to właśnie główna bohaterka adaptacji jest osobą, której wspomnieniami podążamy. Montaż więc być może jest nieprzystępny dla niezaznajomionych z fabułą książki czy poprzednich ekranizacji, ale z pewnością nie należy do nieprzemyślanych. W założeniu Gerwig sposób prowadzenia fabuły miał przypominać luźny ciąg skojarzeń, które naprowadziły Jo March na napisanie tytułowych Małych kobietek. Mam jednak wrażenie, że nie dla wszystkich jest to oczywiste, przez co, choć koncepcja była ciekawa, została zrealizowana tylko połowicznie. Niemniej od strony technicznej przyczepić się nie można – film zmontowano naprawdę dobrze, dzięki czemu, szczególnie w czasie retrospekcji, jest bardzo dynamiczny… No, w takim stopniu, w jakim dynamiczny może być kostiumowy melodramat. Również cała reszta strony technicznej stoi na bardzo wysokim poziomie – fantastyczne zdjęcia i zabawa światłem, które, podobnie jak w zeszłorocznej Faworycie Lanthimosa, sprawia wrażenie światła jedynie naturalnego, są idealnym dopełnieniem dla niesamowitej scenografii. Jak przystało na Amerykanów obchodzących się z dobrem narodowym, wszystko zostało dopracowane do perfekcji: począwszy od wystrojów wnętrz, na bogatych strojach skończywszy. Całość tworzy niesamowity, ciepły i nade wszystko uroczy klimat, któremu naprawdę trudno się oprzeć – podobnie jak bohaterom, do których zwyczajnie nie da się nie pałać sympatią.

Małe kobietki

Rozumiem ludzi, którzy do filmu Małe kobietki podchodzą sceptycznie, szczególnie wobec opinii zachwyconych amerykańskich krytyków. Po wszechobecnych zachwytach rzeczywiście nietrudno o zawód, a wręcz przeciwnie – przed seansem nieopatrznie można się spodziewać produkcji co najmniej aspirującej do miana klasyka gatunku. Do tego miana film Grety Gerwig aspirować oczywiście nie może, podobnie zresztą jak książkowy pierwowzór nie może aspirować do prozy Jane Austen czy Virginii Woolf, a to z jednej prostej przyczyny: ani powieść Alcott, ani film Grety Gerwig nie jest arcydziełem – i nigdy żadne z nich nie miało nim być. Są mitem – ciepłą historią przekazywaną z pokolenia na pokolenia od ponad stu lat, która pod pozorem jedynie uroczej opowiastki, przemyca treści niezwykle istotne. Będąc wychowanym w niemal całkowitym odcięciu od literatury powszechnej (lista lektur to podły żart), trudno sobie wyobrazić, czym dla Amerykanów są Małe kobietki, a w zasadzie, czym są dla amerykańskich kobiet. Starsze z nich na powieść Alcott patrzą z sentymentem, rozumiejąc, ile jej twórczość znaczyła w drugiej połowie XIX wieku. Młodsze zaś poznają dzieje rodziny March, jeszcze zanim nauczą się czytać; od najmłodszych lat szukają w bohaterkach źródła inspiracji albo najzwyczajniej w świecie – samych siebie. Greta Gerwig, mimo zachowania wierności oryginałowi i potraktowania go z ogromnym szacunkiem, otoczoną kultem historię stworzyła na nowo, czyniąc ją na wskroś aktualną, jak mogłoby się zdawać, również w oparciu o własne doświadczenia… Wszak czy problemy Jo March z wydaniem powieści naprawdę były dużo większe niż te, które dotykają kobiet w przemyśle filmowym?  Przeciwnie jednak do dzieła Louisy May Alcott, Gerwig opowiedziała historię panien March w sposób, w którym odnajdą się nie tylko nieświadomie szukające swojej drogi dzieciaki, ale i równie zagubione dwudziestojednoletnie dziewczyny, dla których Jo, obok Elizabeth Bennett, już dawno stała się wyznacznikiem tego, że życie wedle oczekiwań społeczeństwa i wbrew własnym ideałom nie jest ani łatwe, ani słuszne, a już na pewno nikogo nie doprowadziło do dokonania rzeczy wielkich.

Fot.: United International Pictures 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *