nikt nie idzie

Przeskoczyć siebie – Jakub Małecki – „Nikt nie idzie” [recenzja]

Prawdopodobnie żaden inny polski pisarz na przestrzeni ostatnich kilku lat nie zebrał tylu pochlebnych słów oraz recenzji, wśród czytelników oraz krytyki, co Jakub Małecki. Urodzony w Kole autor, który jeszcze stosunkowo niedawno podliczał szeregi cyferek w jednym z banków, szturmem wdarł się na rodzimą scenę literacką. Tytuły takie jak Dygot, Rdza czy Ślady (ostatnia z wymienionych nominowana była do Nagrody Literackiej Nike) zna chyba każdy szanujący się entuzjasta słowa pisanego w kraju nad Wisłą, nawet jeśli samych książek nie trzymał nawet w dłoniach, bo o wspomnianych tytułach po prostu nie sposób było nie słyszeć. Na co dzień, jak nie trudno zauważyć w każdym z udzielanych przez młodego literata wywiadów, to – zdawać by się mogło – uśmiechnięty, dowcipny i pełen luzu facet, czyli… całkowite przeciwieństwo tego, co przedstawia w swojej twórczości, którą podbił serca fanów. Serce to tutaj słowo – klucz bowiem to właśnie serca, co wyczytać można w wielu opiniach – niejednokrotnie pękająone czytelnikom w trakcie lektur, autorstwa Małeckiego. Potrafi wzruszyć, zagrać na emocjach, uderzyć w ten punkt, który dotyka niemal każdego. Mawiają, że z książki na książkę jest coraz lepszy, jak więc w porównaniu z uznanymi poprzednikami wypada najnowsze dzieło pisarza, Nikt nie idzie?

Pan Felicjan uwielbiał przesiadywać na górnym tarasie. Za młodu, jeszcze przed emeryturą, pracował w kaliskiej fabryce produkującej fortepiany, dlatego za jego zasługi właśnie kształt fortepianu przybrał nagrobek, pod którym go pochowano. Antoni z kolei najlepiej czuł się w powietrzu, pośród chmur, a latanie było jego żywiołem. Robił to, bo lubił, i dlatego, że taką miał pracę. Służby, kampanie, ćwiczenia, manewry, defilady. Wszystko to sprawiało jednak, że życie jego i Marzeny dalekie było od tego, jakie wiedzie przeciętna polska rodzina. Rodzina, bo wkrótce, jak oznajmiła zaślubiona, będzie ich troje. Pewnego dnia, całkiem już spóźniony na manewry, Antek wybiegł z domu, pokłóciwszy się jeszcze wcześniej z Marzeną. Wysłużony „Maluch” wreszcie odpalił, Antek odjechał. I nigdy już nie wrócił.
Marzena ubóstwiała fontanny, dosłownie szalała na ich punkcie, a jej pasją było pstrykanie zdjęć na tle każdej z napotkanych fontann. Później oddawała zdjęcia do wywołania, wyłącznie w zaufanym zakładzie. Samek fotki można by liczyć w dziesiątkach, a może nawet setkach, tylko Marzena znała ich właściwą ilość. Kiedy zostali już tylko we dwoje – ona i Klemens – nie poddała się, odziana w czerwoną czapkę (w niej było bezpiecznie) walczyła ile sił, choć czasem sił tych brakowało. Czasami wychodziła z koleżanką na miasto, by się upić, odpocząć, może nawet kogoś poznać. Przelotnie zadurzyła się w przełożonym ze sklepu meblowego. Kochała go, on ją chyba też, tyle że miał żonę i dzieci, których nie mógł zostawić. Rozstali się na przystanku autobusowym, kłamiąc sobie w oczy, że jeszcze do siebie wrócą.

W wieku lat ośmiu Igor stracił brata. O dekadę starszy Marcin pojechał z narodową kadrą karate na zawody do Japonii, chowając do plecaka ukochanego game boya Igora, za co ten w złości życzył bratu, by nigdy już z tej całej Japonii nie wrócił. No i nie wrócił. Takie rzeczy się zdarzają – mówił rodzicom osiedlowy listonosz i od tego czasu, wszyscy obchodzili się z Igorem jak z jajkiem. Nauczyciele nie brali do odpowiedzi, koledzy z klasy, którzy wcześniej kolegami nie byli, chcieli pożyczać mu gry, a mama przesadnie głaskała po głowie. Nienawidził tego. Tylko ona – Olga Lipska, albo Olga Od Liści, jak nazywał ją w myślach, grabiąc liście przed jej rodzinnym domem, zachowywała się w stosunku do niego normalnie.

Olga, lat trzydzieści dwa, opiera twarz o szybę tramwaju, jest ciepło i tłoczno, czyli tak jak lubi. Na aplikacji w smartfonie przerzuca kolejne zdjęcia kolejnych facetów. W lewo, w prawo, w lewo, w lewo. Wie, że gdzieś teraz ktoś i ją palcem na ekranie przesuwa w jedną ze stron. Chciałaby, by Igor był blisko, tęskni za nim. Od kiedy wyścig szczurów zamieniła na spokojną pracę w jednej z tych malutkich piekarni, czuje się spokojniejsza, choć niespełniona. I wtedy, nagle, niczym grom z jasnego nieba, trafia ją. Na jednym z przystanków widzi kobietę w czerwonej czapce, a obok niej chłopca-mężczyznę. Szeroki kark, zdecydowanie zbyt duża, zielona kurtka i całkiem spory plecak ze stelażem i wystającymi z niego kolorowymi balonami. Tramwaj rusza dalej, ale Olga będzie myślała o Dziku (jak nazwała w myślach chłopca-mężczyznę) przez kolejne pół roku, kiedy to dowie się, że „Dzikowi” na imię Klemens.

Jak to zwykle u Małeckiego bywa, wszystko się ze sobą łączy. Każdy z bohaterów ma do odegrania swoja rolę, a jego los, w taki czy inny sposób przeplecie się z losem innego. Nawet pan Felicjan z górnego tarasu wpłynie w jakimś stopniu na życie chłopca-mężczyzny, Klemensa, którego nigdy nie zobaczy nawet na oczy. Cała historia – historia Antka, Marzeny, Klemensa, Igora i Olgi tworzy w charakterystyczny dla autora sposób jedną spójną całość. Ponownie chwyta za serce, ujmując prostotą. Posiada bowiem Małecki niezwykłą i wbrew pozorom rzadko spotykaną umiejętność – potrafi w jednym zdaniu zamknąć to, czego napisanie innym pisarzom zajmuje trzy strony. W przypadku Nikt nie idzie, jest to tym razem zarówno zaleta, jak i mankament, o czym jeszcze za chwilę. Przede wszystkim jednak brawa należą się twórcy za ten szczególny rodzaj wrażliwości, jaką przelewa na papier. Sam pomysł na omawianą tu powieść oraz sposób przedstawienia tego zasługują na ukłony, bo naprawdę trzeba mieć w sobie „to coś”, by na ledwie ponad dwustu stronach tak zaczarować czytelnika, by ten przepadł w wykreowanym świecie bez reszty, by czuł ścisk w zatłoczonym tramwaju, słyszał dźwięk wiertarek udarowych na budującym się jeszcze Ursynowie, by dzielił emocje bohaterów tak, jakby były jego własnymi. Jedynym, co można zarzucić najnowszej powieści Jakuba Małeckiego, jest jednak ta charakterystyczna dla niego oszczędność słowa. Z jednej strony jest to atut, z drugiej, akurat w tym konkretnym przypadku czegoś zabrakło – dla mnie osobiście, rozbudowania głównej postaci męskiej, czyli Klemensa.

Czy Nikt nie idzie to powieść, którą autor ponownie przeskakuje samego siebie? Nie. Niech to jednak nikogo nie zmyli, bowiem nie jest to żaden zarzut, czy podważenie jakości samej książki, nic bardziej mylnego. Nikt nie idzie jest tym, do czego Jakub Małecki już nas przyzwyczaił – ani lepiej, ani gorzej. Tyle tylko że w przypadku tego autora to komplement sam w sobie. Trudno oczekiwać, by każde kolejne dzieło przebijało poprzednie i tak w kółko. Nie da się, po prostu się nie da. Najnowsze wydawnictwo pisarza z Koła to po raz kolejny porcja znakomitej literatury na niezwykle wysokim poziomie, nie ma więc potrzeby przeskakiwania samego siebie, ponieważ to co jest, z łatwością przebija większość konkurencji, dając odbiorcy czytelniczy emocjonalny rollercoaster.

Fot.: Wydawnictwo SQN

nikt nie idzie

Write a Review

Opublikowane przez
Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *