Niektóre filmy dobrze jest obejrzeć bez konkretnych oczekiwań. Mickey 17 miał być dla mnie kinową randką w ciemno z nurtu science fiction, która wcale nie musi się udać. Nie znam literackiego pierwowzoru, Joon-ho Bong znany jest mi jedynie ze słyszenia, a Robert Pattison za bardzo mi się kojarzy z brokatowymi wampirami, żeby swoją twarzą zachęcić mnie do seansu. A jednak, kino opuściłem zadowolony; co więcej, myślę, że w przyszłości z chęcią powtórzę tę randkę z Mickey 17.
Chociaż najbardziej ciekawił mnie rodzaj fantastyki naukowej, jaką zaprezentuje reżyser Parasite, to pierwsze pozytywne zaskoczenie wzięło mnie z zaskoczenia – a mianowicie czarny humor, który wylewa się z ekranu przez cały film. Może nie w sposób przeważający, ale na pewno nadający trochę niepoważnego tonu może być największą kontrowersją podczas oglądania Mickey 17. Niektórym bowiem mogą nie przypaść do gustu absurdalne dialogi, które pojawiają się w krępujących momentach, balansując na granicy cringe’u. Przerysowane są również niektóre postacie, z Hieronymousem Marshallem (Mark Ruffalo) na czele. Jego twarz, wypowiedzi i ekspresja zdaje się być jednym wielkim żartem, ale jednocześnie film budzi strach tym, że ktoś taki może stać u władzy.
Nie dziwniejszy jest tytułowy Mickey, który długo był dla mnie zagadką. Chociaż film nie tworzy przed nami szokujących tajemnic, które reżyser wyciągnie z rękawa w kulminacyjnym momencie, to główny bohater budzi wątpliwości co do swojej natury. Owszem, orientujemy się że nie jest dość bystry, bo inaczej nie wplątałby się w tak poważne kłopoty, że aż rozważył bycie Wymienialnym. Wersja numer 17, którą poznajemy chronologicznie jako pierwszą, sprawia wręcz wrażenie ograniczonej umysłowo, jakby nie do końca zdawał sobie sprawę, co się z nim dzieje. Chociaż przeprowadzane na nim eksperymenty i spontanicznie wymuszone zgony wydają się być okrutne, a co więcej odzierające go z człowieczeństwa, w Mickim nie rodzi się nawet żadna iskra buntu. Przyjmuje śmierć z dobrodziejstwem inwentarza, bo i tak jego kolejna wersja zostanie wydrukowana, a on będzie żyć dalej.
Z poważniejszych tematów to właśnie śmierć i człowieczeństwo jest kluczowym zagadnieniem. Wielu członków wyprawy do nowego świata, napotykając Mickiego, ma do niego jedno pytanie: “jak to jest umierać?”. Mężczyzna niechętnie na to pytanie odpowiada, jakby nie potrafił odnaleźć właściwych słów. Ale podczas jednej z takich rozmów otwiera się i mówi o swych lękach. Czy istnieje różnica między strachem o własne życie, jeśli wiesz, że powrócisz jako kolejna wersja siebie? Czy będziesz identycznym człowiekiem, czy może osobowość ulegnie zmianie? Mickey 17 pozostawia to pytanie widzowi, chociaż niektórzy pewnie woleliby bardziej konkretną odpowiedź – jej brak może niektórych rozczarować, bowiem film nie stawia w kulminacyjnym momencie kropki nad „i”.
Jak bardzo chciałbym pozostać przy swoim buńczucznym twierdzeniu, że Pattison na zawsze już zostanie tylko w mojej głowie wampirem ze Zmierzchu, tak muszę wyrazić czynny żal i przyznać – Robert Pattison w tym filmie jest fenomenalny. Zwłaszcza, gdy widzimy go na ekranie po Zwielokrotnieniu. Rola Mickiego pozwoliła pokazać mu dosłownie kilka swoich twarzy i z każdą minutą przekonywałem się, że to wspaniała rola. Charyzmatyczny jest również Mark Ruffalo, który świetnie dopełnia ten kocioł dziwnych postaci. Najmniej zaprezentował moim zdaniem Steven Yeun, który przy swoich kolegach nie miał się czym wyróżnić.
Joon-ho Bong przygotował bardzo dobrą produkcję science fiction, która zrobi kilka dodatkowych punktów od widzów lubiących trochę niepowagi i absurdu. Zastanawiam się, że tak dobrany humor pochodzi od literackiego pierwowzoru i reżyser starał się przenieść go na ekran, czy jest to wymysłem producentów. Jakby nie było, Mickey 17 bardzo mi się spodobał i z chęcią za jakiś czas powrócę do zadawania sobie pytania, jak to jest umierać.
Fot.: Warner Bros. Entertainment Polska Sp. z o. o.