miłość i anarchia

Kiedy jest wariat? – Lisa Langseth – „Miłość i anarchia” [recenzja]

Jadę zatłoczonym autobusem. Dookoła mnie ludzie są różni – mniej i bardziej denerwujący; tacy, którzy wyglądają na sztywnych tradycjonalistów, i tacy, którzy wydają się całkiem wyluzowani. Ktoś czyta książkę, większość przegląda coś w telefonach, niektórzy ze sobą rozmawiają, inni patrzą z uporem maniaka przez okno, choć jest tak brudne, że nic przez nie nie widać. Słowem – każdy jest zajęty sobą, każdy chce jak najszybciej opuścić ten mało przytulny środek komunikacji miejskiej i być może nigdy nie spotkać ludzi, którzy są teraz wokół. Nikt nie jest zainteresowany tym, co się dzieje na siedzeniu obok. Ale wtedy ja – niewysoka i tak pozbawiona talentu muzycznego, jak to tylko możliwe – wskakuję na siedzenie i zaczynam śpiewać, a w zasadzie to fałszować, na cały głos, jakąś patriotyczną pieśń, którą zapamiętałam, bo katowali mnie nią w szkole. Albo inaczej. Idę ulicą – również zatłoczoną. Każdy się śpieszy, każdy patrzy bardziej nawet na czubki własnych butów niż przed siebie. Każdy zajęty, zmęczony, zapracowany, zabiegany, nieosiągalny dla innych przechodniów. Ale wtedy ja wbijam się w ten tłum od pasa w dół zupełnie naga… To nie są historie z życia wzięte. To nie są moje fantazje. Ale nie zaprzeczę, że czasami, będąc w bardzo zatłoczonym miejscu, wyobrażam sobie, co by się stało, gdybym nagle zrobiła coś głupiego, coś szalonego. Nagle zaczęła krzyczeć, tańczyć energicznie lub śpiewać na cały głos. Albo gdybym (jak to się nie raz zdarza w koszmarze sennym) była bez spodni, albo w samym tylko ręczniku. Jak reagują ludzie? Co się dzieje? W serialu Miłość i anarchia (Kärlek & Anarki) dwoje głównych bohaterów wychodzi ze strefy gdybań. Z każdym krokiem coraz odważniej.

Sofie Rydman to kobieta poważna, konsekwentna, ustatkowana. Patrząc na nią, widzimy bizneswoman, która zawsze jest dobrze ubrana, na ustach prawie zawsze ma czerwoną szminkę, a w pracy zachowuje się odpowiedzialnie i dojrzale. Zna się na tym, co robi, i doskonale o tym wie. Jej życie rodzinne również jest poukładane – ma męża i dwoje dzieci, ładne, duże mieszkanie. Jedynie jej ojciec raz na jakiś czas sprawia pewne problemy. Poza tym życie Sofie to perfekcyjnie ułożone puzzle. Do czasu. 

Sofie zostaje zatrudniona w niewielkim wydawnictwie, które ma pewne problemy z rozwinięciem biznesu i przystosowaniem go do obecnych czasów i trendów. Kobieta, jako specjalistka od tego typu spraw, ma za zadanie unowocześnić firmę i wyprowadzić ją na szersze wody. Wśród niewielkiej załogi wydawnictwa jest również Max – młody informatyk zatrudniony na śmieciową umowę, dorabiający sobie zarówno jako spec od technologii, jak i wykonując w firmie drobne naprawy. To właśnie jego obecne zajęcie, z którym wiąże się uciążliwe dla uszu wiercenie, sprawia, że znajomość jego i Sofie nie ma łatwego startu. Kobieta z dezaprobatą patrzy na młodego człowieka i jego hałaśliwe działania. Niewiele myśląc, wydaje mu polecenie, aby wykonywał tego typu prace po godzinach, aby nie przeszkadzać innym. I pewnie Max znienawidziłby sztywnej i zadzierającej nosa Sofie, a Sofie mijałaby Maxa z lekceważeniem, gdyby nie fakt, że młody mężczyzna przychodzi do firmy po jej zamknięciu, by dokończyć wiercenie. I wtedy przyłapuje Sofie, gdy ta masturbuje się w swoim przeszklonym gabinecie. Informatyk nie poprzestaje na samym patrzeniu i dokumentuje „widowisko”, tym samym zaopatrując się w „haka” na szefową. Jednak coś, co rozpoczęło się jako niewinny szantaż, szybko zaczyna być emocjonującą zabawą dla dwojga ludzi, którzy w normalnych okolicznościach pewnie nigdy nie zwróciliby na siebie uwagi.

Max i Sofie rozpoczynają serię wyzwań, wśród których znajdują się zarówno te zupełnie niewinne (jak chodzenie przez cały dzień tyłem), jak i te, które będą miały o wiele poważniejsze konsekwencje (gdy próba rozruszania lunchu przed bardzo ważną konferencją idzie za daleko). Ta nietypowa gra między bohaterami, w których symbolicznym zwycięstwem jest szminka Sofie przekazywana sobie raz za razem, jest jednak jedynie pretekstem do prowadzenia całkiem ciekawej i utrzymanej na dobrym poziomie dramatycznym fabuły, która na tle obecnej oferty Netflixa jawi się jako coś całkiem świeżego i zaskakująco apetycznego. Dzięki „grze” poznajemy również bliżej Sofie i Maxa, których (co zapewne było celem twórców) oceniliśmy zbyt pochopnie. Zamężna kobieta i matka dwójki dzieci nie jest wcale sztywną, nieczułą i wyrachowaną kobietą sukcesu, która nie zna się na żartach i dla której liczy się tylko to, aby wszystko było zrobione dobrze i po jej myśli. Sofie to troskliwa matka i zaniepokojona córka, umiejąca chodzić na kompromisy żona dobra w swoim fachu bizneswoman. Jednak przede wszystkim Sofie to kobieta, której brakuje czułości, namiętności i… odrobiny szaleństwa. Dopiero „gra”, w którą angażuje się z Maxem, uświadamia jej, jak mocno dała się zamknąć w sztywnych ramach konwenansów i tego, co można, co wypada i tego, co ludzie powiedzą. 

Max z kolei może wydawać się na początku młodym hulajduszą, któremu daleko jeszcze do ustatkowania się i prowadzenia odpowiedzialnego (tylko co znaczy: odpowiedzialnego?) życia. Nietrudno nam wyrobić sobie o nim zdanie jako o młodym, korzystającym z życia i braku obowiązków mężczyźnie, który niczym się nie przejmuje, który nie ma żadnych problemów i dla którego relacja z Sofie jest czystą rozrywką, hobby, o którym opowie znajomym przy piwie. Tymczasem wraz z upływem fabuły dostrzegamy w Maxie spore pokłady wrażliwości, widzimy go jako dobrego, empatycznego człowieka i z zaskoczeniem obserwujemy jego dbałość o rośliny doniczkowe i jego wiedzę na ten temat. Również trudna relacja z matką i ojczymem konsekwentnie rozszerza nasze pole widzenia, jeśli chodzi o Maxa. Jednak to, co najbardziej nas zaskakuje, to zaangażowanie i uczucie, jakim młody informatyk zaczyna darzyć Sofie. Oczywiście i ona nie pozostaje obojętna, a flirt czy nawet romans wiszą w powietrzu w zasadzie od samego początku, jednak pierwszy odcinek i początkowe przedstawienie postaci sprawiły, że prędzej spodziewalibyśmy się większego uczucia i emocjonalnego podejścia ze strony kobiety niż mężczyzny, który nie bez powodu został nam ukazany jako bawidamek niestroniący od przygodnego seksu – czy to z rówieśniczkami, czy też nieco starszymi od siebie kobietami.

W tym miejscu muszę przejść do aktorstwa, bo Miłość i anarchia opiera się na relacji głównych bohaterów i bardzo dużo zależało od tego, jak zagrają Ida Engvoll i Björn Mosten. Ci jednak spisali się bardzo dobrze, a chemia między nimi jest wręcz namacalna. Dzięki temu, choć doskonale wiemy, że jest to relacja bez przyszłości i, choć wcale nie chcemy rozpadu małżeństwa ani żeby ktokolwiek cierpiał, to trudno nam nie kibicować tej dwójce, między którą jest tak wiele (często sprzecznych) emocji. Ida Engvoll oprócz tego, że świetnie zagrała kobietę, której wizerunek w oczach widza stopniowo się zmienia – od zimnej i beznamiętnej, do pełnej emocji i ciepłej – została też bardzo dobrze dobrana do roli Sofie. Jej uroda świetnie współgra z charakterem postaci, jej mimika genialnie oddaje tę początkową wyniosłość, dzięki czemu tak łatwo nam w nią uwierzyć, choć jest to ostatecznie złudne. Również Mosten uczynił swojego bohatera postacią z krwi i kości. Jego Max także przechodzi przemianę w oczach widza i została ona zagrana równie dobrze, jak w przypadku Sofie. Z aroganckiego, pewnego siebie młodego mężczyzny ewoluuje subtelnie w pełnego uczuć i spragnionego miłości faceta, który próbuje chyba sam sobie zrekompensować brak miłości, której nie zaznał wiele od własnej matki. 

Miłość i anarchia zadaje pytanie o to, jak daleko możemy się posunąć, żeby nie uznali nas za wariata. Wątek ojca Sofie został doskonale wpleciony do tej historii i sprawia, że pytanie to staje się jeszcze bardziej zasadne. Szwedzka produkcja pyta nie o to, kim jest wariat, ani gdzie jest lub gdzie powinien przebywać, ale: kiedy? Kiedy jest wariat? Czy wariactwem jest chodzenie do tyłu? A może zapozowanie nago do rodzinnego zdjęcia? Dlaczego tak kurczowo trzymamy się pewnych norm, które kiedyś zostały przez kogoś wymyślone? Dlaczego tak bardzo przejmujemy się tym, co ludzie powiedzą? W opozycji do tych przemyśleń i do ekscytacji tymi odchyleniami do normy, jakim dają się porwać bohaterowie, stoją mąż Sofie i matka Maxa. Te dwie postaci stanowią przeciwwagę dla bohaterów i stają się pewnym symbolicznym odzwierciedleniem całego społeczeństwa, które zdaje się stać, patrzeć i oceniać, jednocześnie bojąc się tej opinii, którą przecież samo wydaje.

Kiedy jest wariat? I dlaczego tak łatwo przychodzi nam ocenianie innych pod tym kątem? Czy norma to zawsze coś dobrego? Czy odrobina szaleństwa, złamania reguł, które nikomu nie szkodzą, czyni z nas osobniki szkodliwe i godne wyśmiania, pokazywania palcami, godne pogardy? Czy nadmiar czasami bezsensownych reguł, które niczemu nie służą, nie czyni z nas niewolników? Czy nie zatracamy wtedy własnego ja, które skrępowane jest tym, co wypada? Życie w społeczeństwie, w cywilizowanym świecie wymaga od nas przystosowania się do pewnych reguł – to jasne i powszechnie akceptowalne. Taka jest poniekąd cena za życie wśród ludzi, za życie w świecie wygód, praw i obowiązków. Ale czy złamanie tych, które wynikają tylko z jakiegoś niewypowiadanego na głos tabu, z naszego wstydu lub przekonania o tym, że dorosłemu człowiekowi coś nie wypada – to coś, co spycha nas na margines tego społeczeństwa? Niekiedy jest to po prostu forma buntu, wykrzyczenia czegoś, kiedy nikt nie słucha, postawienia na swoim, podczas gdy w „normalny” sposób nie da się tego osiągnąć. Bywa tak, że musimy zrobić coś na własnych warunkach, żeby nie zwariować. Bywa, że musimy zachować się dziwnie, głupio i wariacko, żeby zachować trzeźwy umysł. Żeby właśnie nie zwariować.

Miłość i anarchia porusza także ciekawy temat, jakim są problemy współczesnego, niewielkiego wydawnictwa, które mierzy się z wieloma przeciwnościami, próbując zachować jednocześnie zarówno nowoczesne spojrzenie i pozyskać nowe grono odbiorców, jak i pozostać wiernym tradycji i zadowolić klientów (zarówno czytelników, jak i autorów), którzy są z nimi do lat. Okazuje się jednak, że utrzymanie takiej jakości, o jakiej marzą pracownicy wydawnictwa, przy jednoczesnym zarobieniu i dotarciu do coraz bardziej nastawionych na lekką i mało ambitną rozrywkę odbiorców jest bardzo trudne i wiąże się z wieloma decyzjami, które mogą być trudne moralnie. Bardzo sprytnie zostały połączone te dwa tematy, przenikając się i uzupełniając. Dodatkowo ciekawym zabiegiem jest to, że gigant rynku filmowego i serialowego Stream Us, od razu przywodzi na myśl Netflixa, który jest producentem serialu. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że wspomniane Stream Us nie jest przedstawione w zbyt pozytywnym świetle. 

Max i Sofie odnajdują w swojej zaskakującej ich samych i nietypowej relacji wariactwo, którego im brakowało i… paradoksalnie spokój ducha, które to wariactwo im zapewnia. Otwierają się na świat i na samych siebie, stają się odważniejsi i bardziej uczuciowi. Czy kilka nietypowych zachowań czyni z nich wariatów? Nie sądzę. Czy ci, którzy nigdy nie pozwalają sobie na odstępstwa od normy i krytykują każde – w ich oczach – dziwactwo, są wariatami? Być może. Miłość i anarchia każe zastanowić się nad tego typu kwestiami, ale żadnej tezy nie przedstawia wprost. Mamy więc jako widzowie wolną rękę, a w zasadzie wolny umysł, by ocenić każdego wedle własnego sumienia. 

Serial, który zaczął się jak niezbyt ambitna i mało wciągająca opowieść z zadatkami na komedię romantyczną, okazał się ciekawym, wciągającym odkryciem. Szwedzka produkcja to coś, co było dla mnie powiewem świeżości i co oglądało mi się zaskakująco dobrze. Miłość i anarchia liczy sobie osiem około półgodzinnych odcinków, nie jest to więc duże poświęcenie czasowe, aby dać mu szansę. A myślę, że niejednego może zaskoczyć serial w reżyserii Lisy Langseth. Przyznaję, że bardzo liczę na drugi sezon, bo sama nie mam pomysłu, jak poprowadzone mogą zostać dalej wątki tak wydawnictwa, jak i dwojga głównych bohaterów, których na przestrzeni tych ośmiu niedługich epizodów naprawdę zdążyłam polubić. Mam nadzieję, że Miłość i anarchia (swoją drogą ten nieco tandetny tytuł ma swoje wytłumaczenie w serialu) trafi na odbiorców, którzy docenią ciekawą fabułę, poprowadzony niesztampowo pomysł i bohaterów, którzy pozwalają sobie na odrobinę buntu wobec współczesnego świata. Nawet jeśli jest to bunt nietypowy. Nawet jeśli wydaje się dziecinny. Im daje poczucie swobody i wolności. Może nawet małego zwycięstwa. I to się liczy.

Fot.: Netflix


Przeczytaj także:

Recenzja serialu Fleabag

miłość i anarchia

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *