W modlitwach swych nie ustanę – John Irving – „Modlitwa za Owena” [recenzja]

Zacznę od małego (małego jak Owen, aż chciałoby się powiedzieć) zwierzenia. Mianowicie zawsze staram się najpóźniej w przeciągu 24 godzin od zakończonej lektury skrobnąć o niej parę słów, aby wszystkie jej wątki i odczucia z nimi związane wciąż były świeże, oraz by jak najszybciej sięgnąć po kolejną pozycję. Tymczasem wypociny, które teraz czytacie, zacząłem pisać przeszło dwa dni po zakończeniu omawianej tu powieści. Dlaczego? Dlatego, że w życiu każdego czytelnika, raz na jakiś czas, zdarza się książka, która zwala nas z nóg, po której nie możemy się otrząsnąć, taka, o której wiemy, że nigdy jej nie zapomnimy; wreszcie taka, po zapoznaniu się z którą, ciężko wybrać kolejną, bo z góry wiemy, że ta następna skazana jest na porażkę – wiadomo, że nie ma jakichkolwiek szans, by dorównała tej, którą niedawno zamknęliśmy. Taką właśnie powieścią jest dla mnie Modlitwa za Owena autorstwa Johna Irvinga. O tym, skąd ten zachwyt, dowiecie się z tekstu poniżej (jeśli komuś będzie się jeszcze chciało dalej czytać, po tak nudnym wstępie), na razie dodam jeszcze tylko jedno, ot taka moja prośba – spieszmy się kochać Owenów Meanych tego świata, tak szybko odchodzą. Spieszmy się czytać takie powieści.

Do końca życia będę pamiętał chłopca o ochrypłym głosie – nie dlatego, że miał taki właśnie głos, ani dlatego, że był najmniejszy w klasie, ani nawet dlatego, że przyczynił się do śmierci mojej matki, ale z tego powodu, iż dzięki niemu wierzę w Boga. Tak oto zaczyna się Modlitwa za Owena, jednak ani Irving na kartach powieści, ani tym bardziej ja w tej recenzji, nie mamy zamiaru nikogo nawracać. Do wiary oraz Boga jeszcze wrócę, jednak podstawowe pytanie, jakie można sobie zadać zarówno przed jak i po lekturze, brzmi: Kim był Owen? To naprawdę pytanie z gatunku tych za sto punktów. Nawet za tysiąc, ponieważ wątpię, by ktokolwiek z czytelników był w stanie na nie odpowiedzieć. Czy był to zwykły chłopaczek z przerośniętym ego? Może wizjoner? Prorok, który wierzył w to, że zna przyszłość? Przewrażliwiony cherlak? Kłamca? Patriota? A może, jak sam siebie określał, był narzędziem Boga? Na początku powieści Owen przedstawiany jest jako malutki, lekki jak piórko outsider, którego inne dzieci podnoszą dla zabawy podczas lekcji w szkółce niedzielnej. Nie umie się obronić, jedyne co potrafi, to być cierpliwym. Jak jeszcze jest opisywany? Owen był tak cholernie zabawny, że trzeba go było dotknąć. Miał w sobie atrakcyjność futerkowego zwierzątka, z wyjątkiem gołych i prawie przezroczystych uszu, które niczym u jakiegoś gryzonia wyrastały po bokach ostrej twarzy. Babka twierdziła, że mój przyjaciel przypomina embrion lisa. Więcej? Proszę bardzo! Błyskotliwy, ale niedorzeczny. Inteligentny. Był to także chłopiec pełen sprzeczności, ponieważ obok gabarytów, jego najbardziej charakterystyczną cechą był głos (a właściwie Głos). Owen Meany wrzeszczał tak przeraźliwie, że babcia nie mogła złapać tchu. Na łóżku obok matki, zobaczyła maleńkiego demona. (…) W całej okolicy zaczęły trzaskać pokrywy od pojemników na śmieci – to koty i szopy zaalarmowane wrzaskiem Owena Meany’ego uciekały w te pędy. Mieszkańcy w sąsiedztwie musieli nerwowo przewracać się na łóżkach, wyobrażając sobie, że Anioł Śmierci po kogoś przyszedł. Owen „wiedział”, że zostanie bohaterem, „wiedział”, że jest „Wybrańcem”. A z rzeczy bardziej przyziemnych – Owen Meany był jedynakiem z raczej ubogiej rodziny trudniącej się wydobyciem i obróbką granitu.

I choć wszystko w tej książce kręci się wokół tytułowego Owena, nie jest on jedynym głównym bohaterem, nie jest też narratorem, rola ta przypada bowiem pochodzącemu z „dobrego” domu Wheelwrightów Johnowi – jego najlepszemu przyjacielowi. Jak można zapewne wywnioskować z tytułu powieści (a jeśli nie, to wyda się to bardzo szybko) – Owen nie dożywa do ostatniej strony, cała historia opowiadana jest w formie wspomnień z perspektywy dorosłego Johna, który przybliża nam losy dwójki kumpli, historię Ameryki na przestrzeni kilkudziesięciu lat, a także całą swoją rodzinę oraz sporą część niewielkiej wspólnoty miasteczka w New Hampshire. I cóż to są za postaci! Każda, nawet trzecioplanowa, rozpisana jest genialnie! Nawet listonosz, który wymawia tu dwa zdania. Nawet grubasek ze szkolnego przestawienia, który udziela się chyba jeszcze mniej. Co jak co, ale konstruowanie poszczególnych bohaterów to jedna z najmocniejszych stron prozy Irvinga. Nieco ciapowaty, lecz bystry mąż matki Johna – świetny! Babcia – fenomenalna! Kuzynostwo – każdy chciałby takie mieć! Zagubiony w swej wierze pastor? Jakbym go widział. Mógłbym tak wymieniać i wymieniać, jednak żeby nie przedłużać – największe brawa należą się za kreacje (oczywiście) Owena, który momentami wydaje się przepełniony pychą, by po chwili było nam go szkoda; Johna, który sam siebie nazywa takim Józefem (tak, tym od Jezusa), który tylko stoi z boku, oraz matki narratora, kobiety, w której sam się prawie zakochałem – Tabby.

Modlitwa za Owena to moje drugie, po Hotelu New Hampshire, spotkanie z twórczością Irvinga. W recenzji tej pierwszej ksiażki napisałem (że tak pozwolę sobie zacytować siebie samego): Podobno, jeśli przeczyta się jedną książkę Johna Irvinga, to tak, jakby przeczytało się wszystkie, które napisał. Rzuciłem to stwierdzenie oczywiście w ciemno, sugerując się opiniami innym czytelników. Teraz, jako że mam już jakieś porównanie, mogę powiedzieć, że rzeczywiście jest coś na rzeczy. Pewne postaci, może nie tyle co się powielają, co są do siebie w pewnych aspektach podobne. Ponadto, nie wiedzieć czemu, ma autor jakiś dziwny fetysz wypchanych zwierząt (w Hotelu… był to pies, tutaj… pancernik). Książki mają również dość podobny (choć w Modlitwie… cięższy i bardziej dobitny) wydźwięk. Oczywiście, Broń BOŻE (słowo-klucz w odniesieniu do tej powieści) nie powiem, że Irving bazuje na jednym pomyśle. Co to to nie, w żadnym wypadku nie jest to kalka, widać jednak pewne wspólne, charakterystyczne elementy. Czy śmiałbym nazwać to mankamentem? Czy śmiałbym narzekać? Nigdy! To jest po prostu zbyt dobre!

Wróćmy jednak do wiary, która obok polityki (i przyjaźni) stanowi główny temat Modlitwy za Owena. Rzeczywiście, sporo jest tu filozofowania, wiele stron poświęconych jest poszczególnym wyznaniom, ba, niejednokrotnie cytowana jest tu Biblia! Myli się jednak ten, kto pomyślał w tym momencie, że mamy tu do czynienia z jakąś moralizatorską, nawracającą historyjką. W zasadzie jest wręcz przeciwnie. Co prawda czasem niektóre z obrządków znajdują uznanie autora, jednak w znacznej mierze pisarz z Exeter pokazuje nam, jak mocno społeczeństwo pogubiło się w tym wszystkim, jak błądzimy, hołdując religijnym gadżetom, które z tym, co w samej wierze najważniejsze, niewiele mają wspólnego. Poza tym, jak wspomniałem, po raz kolejny Irving uderza w temat wojny. Tym razem wojny Wietnamskiej. Autor opisuje nastroje oraz obawy, jakie targały przeciętnym Amerykaninem w tych niezbyt chlubnych dla tego narodu czasach. Nie przebiera w słowach, nie patyczkuje się i być może zabrakło akurat w tym (niezwykle ważnym dla całości) wątku jakiegoś kontrspojrzenia na tę konkretną kwestię, jednak czyta się świetnie.

Prawdopodobnie poprzedni akapit, z całą tą wiarą i polityką wojenną jako głównymi tematami Modlitwy za Owena, mógł niejednego potencjalnego czytelnika zniechęcić, jednak uwierzcie – daleko mi do miłośnika politologicznych wywodów, jeszcze dalej do ministranta, a jednak uważam omawianą tu powieść za jedną z najlepszych, jakie w życiu przeczytałem. Dlaczego? Bo to niezwykle piękna, a zarazem ostra i mądra historia. Być może momentami nieco przeciągnięta (to jedyny minus), jednak ma w sobie to coś. Ma to przede wszystkim sam autor. Przeważnie jest tak, że czytamy daną książkę i myślimy: „Ooo, całkiem niezłe” (lub: „Eee, bez szału”), rzadko zdarza się jednak tak, że czytając, myślimy o samym twórcy i pierwsze, co przychodzi nam do głowy to: „Ten facet (ta babka) urodził się, żeby pisać!”. John Irving po to właśnie się urodził. Umiejętności stworzenia tak klimatycznej, wielowątkowej, rozciągającej się na kilkadziesiąt lat, pełnej retrospekcji, celnych uwag, czarnego humoru (WAŻNE!!!), nietuzinkowych postaci oraz przesłania powieści nie da się nauczyć. Talent, który posiada Irving, wysysa się z mlekiem matki. I to, wbrew pozorom, nie często. Chłopaki na dzielni powiedzieliby: „Ma gość nawijkę”. Oj, ma. Wszystko tu jest przemyślane, wszystko ma znaczenie i do czegoś prowadzi, a każdy, z pozoru nawet nieistotny fragment, to kolejny puzzel układanki, której finalny obraz otrzymujemy dosłownie na ostatniej stronie. Modlitwa za Owena to powieść kompletna. Ja sam, już teraz, stałem się wielkim fanem geniuszu Amerykanina i wiem, za co kochają go miliony czytelników na całym świecie. Sama książka – mówiąc szczerze – ze względu na swoje rozmiary oraz tematykę nie jest może najlepszym wyborem na rozpoczęcie przygody z Irvingiem (Hotel New Hampshire – mimo że świetny, był tylko przetarciem przed tym, co dostałem tutaj), mimo to polecam ją z całego serca. To wspaniała opowieść o tym, co w życiu najważniejsze – o zaufaniu, o rodzinie, o przyjaźni oraz o tym, co nieuniknione – o śmierci.

Boże! Błagam Cię, oddaj mi go! Nie ustanę w moich modlitwach!

Fot.: Prószyński i S-ka

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *