Na noże

Mój film, moje zasady – Rian Johnson – „Na noże” [recenzja]

Na noże zaczyna się, jak klasyczny kryminał w stylu Agathy Christie. Ogromny dom na odludziu jest sceną makabrycznej i zagadkowej zbrodni. Ofiara to uznany pisarz – nie może być inaczej! – kryminałów. Podejrzani – rodzina zmarłego. Równie liczna, co ekscentryczna. No i on – prywatny detektyw, wynajęty, by rozwikłać zagadkę nagłej śmierci, sam nie wie przez kogo. Wszyscy pogrążeni w żałobie krewni wydają się mocno podejrzani. Zwłaszcza, że denat był bogaczem. I miał trudny charakter. Jest też latynoska pielęgniarka o złotym sercu. Rian Johnson, reżyser filmu Na noże, brawurowo pożenił kryminał z czarną komedią, rodzinną psychodramą i bajką o Kopciuszku. Wziął dobrze znane konwencje, zdekomponował, przenicował, wybebeszył i mistrzowsko zagrał na nosie oczekiwaniom widzów. Parafrazując zdanie, które spina klamrą początek i zakończenie filmu: mój film, moje zasady. Wisienką na tym intertekstualnym torcie, uczynił socjologiczną analizę moralnego i intelektualnego upadku nowobogackich elit.


Czy może być wspanialsze nazwisko dla pisarza kryminałów niż Harlan Thrombey? Od razu kojarzy się z arcymistrzem gatunku, Harlanem Cobenem. A dla detektywa lepsze niż Benoit Blanc? Eleganckie, tajemnicze, dostojne. Sugerujące, że jego posiadacz jest przybyszem, obcym. Takim, co to ma w głębokim poważaniu pozy i pretensje żałobników. Kimś, kto niepotrzebnie pęta się po gotyckiej posiadłości, węszy, zadaje niewygodne pytania i gada od rzeczy. Zakłócając tym spokój pretensjonalnej i groteskowej rodzince i usiłując przerwać zmowę milczenia, która zawisła nad domem, tyleż stylowym, co disneyowskim.

Na dodatek, ów niechciany i uciążliwy gość obdarzony jest fizys Jamesa Bonda, co przyznaję, na początku trochę przeszkadza. Craig David wyciągnął jednak kij z tylnej części ciała i – zresztą nie pierwszy już raz – udowodnił, że nie jest niewolnikiem ikonicznego szpiega wszech czasów. I jeśli tylko zechce, potrafi wykreować postać zwyczajnie ludzką, choć niepozbawioną wyrazistej osobowości i umiejętności.

Na noże

Benoit Blanc. Kto mógłby się tak nazywać? Już samo nazwisko sugeruje, że mamy do czynienia z postacią czysto literacką, która jak w soczewce ma skupiać cechy typowe dla prywatnego detektywa. Benoit jest zresztą postacią niesłychanie zwodniczą. Ujmujący, wyrozumiały, dobroduszny. Takie sprawia wrażenie. A jednak, nie daje wodzić się za nos i zwodzić, ze wszech miar toksycznej i przerażająco zabawnej rodzince, złożonej z kłamców, zdrajców, idiotów, naciągaczy i śniących o wielkości nieudaczników.

Daleko pada jabłko od jabłoni

Potomkowie Harlana (zawsze wspaniały i trochę przerażający Christopher Plummer) to oczywiście wesoła gromadka, delikatnie mówiąc, rozchwianych osobowości. Pasożytniczo uwiązanych do ojca, teścia i dziadka, uzależnionych od jego pieniędzy i grzejących się w splendorze jego sławy i talentu. Niestety, również mocno stłamszonych przez niewątpliwie despotycznego staruszka. I sfrustrowanych. Zdesperowanych. Pokiereszowanych. Nie potrafiących odciąć pępowiny. Którą odetnie za nich sam Harlan. W dniu swoich urodzin. I śmierci.

Na noże

Niespodziewana i brutalna śmierć pisarza uruchamia lawinę śmieszno-strasznych perypetii, które obnażą nędzę, niemal całej, szacownej rodzinki. I tą metaforyczną, i jak najbardziej dosłowną. Familia Harlana, z racji pieniędzy zarobionych przez niego na produkcji poczytnych kryminałów i zdobytej sławy, uważa się za przedstawicieli klasy uprzywilejowanej. Aspirują do bycia współczesną arystokracją. Mimo tego, że wszyscy razem i każdy z osobna, reprezentują absolutną, smutną i przerażającą pustkę, i miałkość. Intelektualną, moralną i każdą inną.

W rolach potencjalnych spadkobierców denata, oglądamy całą plejadę wspaniałych aktorskich osobistości. Obsadzonych czasem na przekór, a czasem w ironicznym komentarzu, do swoich charakterystycznych emploi. Po latach aktorskiego niebytu powraca Don Johnson, udowadniając, że i ma do siebie dystans i potrafi wykreować ujmującego, a zarazem oślizgłego i zarozumiałego kretyna. Jak zwykle błyszczą Toni Colette, Jamie Lee Curtis i Michael Shannon, który już chyba zawsze będzie grywał postaci mocno ambiwalentne. Fajnie wypadł Chris Evans będący największą fabularną niespodzianką i młodzi aktorzy zajmujący drugi plan. Zwłaszcza młodociany faszysta-onanista.

Pojawia się Kopciuszek

Ana De Armas w roli Marty Cabrery – nieludzko prawdomównej pielęgniarki z problemami gastrycznymi, to z kolei, zupełny scenariuszowy odjazd. Kolejna, po detektywie postać, która nie mogłaby istnieć i dowód na całkowitą umowność tej fabuły. To mogła być świetna purnonsensowa postać. W tą stronę poszedł zresztą Craig ze swoim detektywem. Rzecz jednak w tym, że kompletnie mnie ta aktorka nie przekonuję, a jej landrynkowa słodycz przyprawia o mdłości. Nawet jak ma pokazać rogi, to pokazuje tylko swoją, nieustannie podkreślaną, anielską dobroć. Wiem, że jej postać miała, na zasadzie kontrastu, uwypuklać wady reszty bohaterów, ale czynienie z niej istoty nieskalanej brudną myślą, trąci moralnym szantażem.

To jednak kolejne mrugnięcie okiem do widzów. Wprowadzając postać Marty – nielegalnej, latynoskiej imigrantki, drżącej przed deportacją – reżyser wpisuje się w uświęconą tradycję wielkich powieści obyczajowych. W nich też przeważnie pojawiała się uciemiężona piękność, uboga, niesprawiedliwie potraktowana przez los samym faktem urodzenia się w niesprzyjających okolicznościach klasowych.

Z Martą jest podobnie. Z tą różnicą, że mamy XXI wiek i nie wypada już otwarcie obnosić się z rasizmem, klasizmem czy szowinizmem. Podkreślam: otwarcie. Można za to czynić przytyki, pomijać, bez cienia zażenowania popisywać się ignorancją czy wygłaszać podszyte kolonializmem tyrady à la Trump.  Ciekawe, że do celnej i dobitnej diagnozy mentalności spadkobierców dziedzicznych fortun, którzy nigdy nie zhańbili się pracą, a świat oglądają z wnętrza własnej bajki, trzeba było kryminału, gatunku na wskroś rozrywkowego.

Satyra na „elity”

Oczywiście to wszystko jest przerysowane i umowne, ale sedno satyry jest celne. Warstwa kultury i obycia u elit, bywa cieniutka. Morderstwo dotkliwie obnaża prawdziwe oblicza wczorajszych królów życia. I ich całkowitą wewnętrzną degrengoladę. Słabość charakterów w starciu z rzeczywistością. Dotychczas skrywane, niekoniecznie pozytywne uczucia, jakie żywili wobec zmarłego.

Socjologiczne obserwacje, które oferuje Na noże są na tyle trafne, intrygujące i komiczne, że nawet kluczowe pytanie: kto zabił? schodzi na drugi plan wobec frajdy z patrzenia, jak szacowne persony skaczą sobie do gardeł, tracą nad sobą panowanie i pokazują swoje, niezbyt piękne, oblicza. Oczywiście, podejrzenie pada absolutnie na wszystkich. Każdy, zgodnie z regułami gatunku, musi skrywać, mniej lub bardziej mroczne, sekrety. Choć, w przypadku tych szwarccharakterów, sekrety są akurat dość żałosne i pospolite. Co zresztą, świadczy wyłącznie o tym, jak sprawnie reżyser igra sobie z przyzwyczajeniami konsumentów rozrywki.

Obnażanie intelektualnej miałkości, słabostek i przywar bohaterów jest dla tej fabuły, źródłem komizmu. Najwięcej życia jest w scenkach rodzajowych, pokazujących jak cała kochająca rodzinka skacze sobie do gardeł i przerzuca się argumentami i epitetami o różnym stopniu nonsensowności i niedorzeczności. Bez wątpienia, Na noże jest też satyrą na nowobogackich i na ich, nie poparte talentem, pracowitością czy siłą charakteru, aspiracje do bycia panami świata.

Na noże

Popkulturowe śledztwo

Przez większą część seansu Rian Johnson swobodnie bawi się skojarzeniami, wciągając widza w popkulturowe śledztwo. Podsyła i myli tropy, każe kojarzyć nawiązania, konteksty i mrugnięcia okiem. Do literatury, kinematografii, kultury. Cała fabuła utkana jest ze smaczków i zabaw z konwencją. Te zabawy, na szczęścia, nie są nachalne, twórcy się nie popisują, nie zalewają easter eggami. Sprytnie, inteligentnie i niepostrzeżenie wciągają w grę, angażując widza aż do końca. I to pomimo tego, że karty zostały wyłożone na stół, już na początku.

Podsumowując, Na noże to przede wszystkim świetna rozrywka. Choć do seansu warto zasiadać bez jakichkolwiek oczekiwań. Rozczaruje się i ten, kto nastawi się na ironiczną czarną komedię gwarantującą salwy śmiechu, i ten, kto będzie chciał zobaczyć mroczny dreszczowiec. Zadowolony będzie jedynie ten, kto nastawi się na niespodziankę i zabawę. Na noże zaskakuje tam, gdzie widzowi wydaje się, że wie czego się spodziewać, i wytrąca z równowagi tradycyjnymi i przewidywalnymi rozwiązaniami tam, gdzie spodziewaliśmy się wielkiego „wow”. Konsekwentnie idzie pod prąd narracyjnym schematom. Fajna, świeża produkcja, która oferuje znacznie więcej, niż się na pierwszy rzut oka może wydawać.

I – trzeba dodać – Na noże to całkiem udana, nie taka znowu czarna, ale wystarczająco ironiczna, komedia. Kiedy trzeba absurdalna, kiedy indziej ujmująco ciepła. I na dodatek, podszyta moralitetem. Ale takim nienachalnym, dobrodusznym. To fantazja o świecie, w którym dobro triumfuje, a zło zostaje ukarane. W którym prawda, miłość i dobro nie są jedynie pustymi frazesami tudzież frajerstwem, ale zostają dostrzeżone i nagrodzone. Bardzo niecyniczny ten kryminał.

Fot. Monolith Films


Przeczytaj także:

Recenzja serialu Sukcesja

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *