moja cudowna wanda

Wielka samotność – Bettina Oberli – „Moja cudowna Wanda” [recenzja]

Zagraniczne wyjazdy za pracą zdają się już od dawna w zasadzie normalnością, choć być nią nie powinny. Filmografia już niejednokrotnie czerpała inspirację z sytuacji, w których znalazły się kobiety pracujące w cudzych domach, porzucając tymczasowo własną rodzinę po to, by zadbać o jej dobrobyt albo po prostu – byt (wspomnieć można choćby tytuł Prawie jak matka). Moja cudowna Wanda opowiada o samotnej matce dwójki dzieci, która zdecydowała się właśnie na taki krok, ale także o poszczególnych członkach szwajcarskiej rodziny, u której pracuje. Każdy ma swoje tajemnice i problemy. Każdy chce tego, co najlepsze dla siebie i swoich bliskich. Nie zawsze jednak da się to ze sobą pogodzić.

Film z Agnieszką Grochowską w roli tytułowej wchodzi na ekrany polskich kin dzięki Aurora Films,  a Głos Kultury objął go patronatem medialnym. 

Wandę poznajemy przy wtórze kobiet śpiewających A wszystko te czarne oczy…  I możemy się tylko domyślać (kiedy bohaterka, wysiadając z autokaru, żegna się ze współpasażerkami), że również ich celem podróży jest praca za granicą wiążącą się z oddalaniem od rodziny. Nie bez powodu twórcy zdecydowali się podkreślić, że nie jest to jednostkowa sytuacja, zarysowując pewien problem, a dopiero później skupiając się na konkretnym przypadku, opisując historię Wandy. Pod koniec filmu, kiedy wrócimy pamięcią do tej pierwszej sceny (a także do kilku innych, kiedy kobieta wysiada z zatłoczonego autokaru pełnego innych matek, żon, sióstr, ciotek i babć, które wyjechały za pracą), zaczniemy się zastanawiać, jakie historie kryją się za każdą z tych twarzy ukrytych za szybą autokaru.

To nie jest pierwszy przyjazd Wandy do Szwajcarii. Już pierwsze spotkanie z Gregim (synem nestora rodu) odbierającym ją z dworca, daje widzowi do zrozumienia, że jest to nie tyle przyjazd, ile powrót. Twórcy filmu nie trzymają również w tajemnicy uczucia, jakie młody mężczyzna, mający przejąć rodzinny biznes, darzy Wandę. Między wszystkimi członkami rodziny i Polką wyczuwalne jest zresztą swego rodzaju napięcie, choć przykryte jest ono momentami dość grubą warstwą serdeczności lub eleganckiego szacunku. Na początku dosadnie i bez zbędnego lukru pokazana jest ciężka praca opiekunki osoby starszej i schorowanej. Josef Wegmeister-Gloor przeżył udar, przez który nie jest w stanie poruszać się o własnych siłach. Wanda pomaga mu więc w jedzeniu, w przemieszczaniu się, w kąpieli. Podopieczny Polki jest do niej przywiązany, a tymczasowe zastępstwo sprowadzone pod nieobecność Wandy tylko utwierdziło go w przekonaniu o tym, jak jest ona nieoceniona, jak zna jego zwyczaje i potrzeby. Do tego jest miła, serdeczna i atrakcyjna. A to ostatnie także nie jest bez znaczenia, jak się okazuje. 

Sytuacja w szwajcarskim domu z przebywającą tam Wandą szybko zaczyna się komplikować i wcale nie mają na to wpływu dodatkowe obowiązki gospodyni domowej, którymi obarcza Polkę Elsa, pani domu, oczywiście za wcześniej ustaloną (a raczej wynegocjowaną) zapłatą. Na jaw wychodzą mniejsze i większe tajemnice, te dotyczące pieniędzy i dzieci, wzajemnych relacji, uczuć, obowiązków i marzeń. Kiedy do tego wszystkiego dochodzi również wątek rodziny Wandy (w tym żywiołowego i wybuchowego ojca, w którego wcielił się Cezary Pazura) i krowy Matyldy… robi się porządne zamieszanie, które fabularnie wprawi w zdumienie niejednego widza.

Co zaskakujące, choć Moja cudowna Wanda aż kipi od wewnętrznych emocji,  te okazywane są przez bohaterów bardzo oszczędnie, co tworzy pewien dysonans odczuwalny przez widza. Zarówno członkowie rodziny Wegmeister-Gloor, jak i sama Wanda są stonowani zarówno w słowach, jak i w gestach. Wydaje się, jakby każdy ich ruch i słowo miały być obserwowane i poddawane później ocenie, jakby cały czas brali udział w dystyngowanym przyjęciu, a nie w szalonej, nieprzewidywalnej imprezie, jaką jest życie. Dlatego, kiedy dzieje się coś zaskakującego, a my jesteśmy pewni, że zaraz nastąpi wybuch, wielka kłótnia… otrzymujemy coś nietypowego, co nie zawsze jesteśmy w stanie zrozumieć. W przypadku tak poprowadzonego scenariusza kluczowe było doskonałe aktorstwo, w którym te emocje balansujące na granicy wybuchu, ale jednak wciąż tłamszone, będą odgrywały niebagatelną rolę. I wydaje się, że wszyscy spisali się bardzo dobrze. Agnieszka Grochowska wcielająca się w rolę Polki Wandy jest niezwykle przekonująca jako zmęczona i dosłownie przesiąknięta rutyną szwajcarskiego domu pracownica, jednocześnie w jakiś sposób hipnotyzując i uwodząc nie tylko mężczyzn w domu, ale także widzów. Kroku jej dotrzymuje wyważona i elegancka Marthe Keller w roli Elsy, której zachowanie raz podziwiamy, a raz z niedowierzaniem kiwamy głową. Najbardziej żywiołową postacią okazuje się córka szwajcarskiego małżeństwa, rudowłosa Sophie, którą świetnie na ekranie ożywiła Birgit Minichmayr. Jest to zresztą rewelacyjnie poprowadzona postać, którą najpierw darzymy antypatią, by z czasem współczuć jej – to do niej zresztą należy bodaj najbardziej wzruszająca scena w całym filmie. Nie można zapomnieć także o odtwórcy roli schorowanego Josefa. André Jung bezbłędnie zagrał starszego mężczyznę, który niemal w jednej chwili jest umierający i zyskuje drugą młodość. Jego sceny z Grochowską pełne są wstydliwej intymności i jednocześnie jakiegoś tajnego porozumienia i empatii. Ich postaci zdają się sobie bliższe nawet niż Josef i jego żona,  co jest w ogólnym rozrachunku bardzo przykre i ukazuje starość chyba w najgorszym możliwym świetle. 

Moja cudowna Wanda to specyficzna mieszanina dramatu i delikatnego, wyważonego absurdu, który zasadza się na nietypowych sytuacjach i niecodziennych reakcjach na nie. Film Bettiny Oberli jest dość niebanalnym obrazem pod wieloma względami i na pewno nie był tym, czego oczekiwałam, siadając do seansu. Jest to jednak sytuacja zwycięska dla obydwu stron – dla mnie (widza), bo byłam nie tylko zaskoczona, ale i niemal przyciśnięta to ekranu, z zaciekawieniem wypatrując za rogiem kolejnej sceny; a także dla filmu (twórców), bo chyba o to im chodziło właśnie, aby nie oddawać w ręce odbiorcy kolejnego dzieła, którego każdą sekundę będziemy w stanie przewidzieć. Kluczem do tego sukcesu wydaje się fakt, że szwajcarska produkcja jest przesiąknięta życiem i tym, jak często jest ono nietypowe i zaskakujące właśnie. Wielkie kłótnie, wybuchy  emocji i dramaty nie zawsze idą w parze z prawdziwymi życiowymi dramatami. Czasami ludzkich reakcji nie tylko nie da się przewidzieć, ale także i wytłumaczyć. Każda jednostka zareaguje inaczej i do samego końca może nie być pewna, jak coś się skończy. Moja cudowna Wanda świetnie to pokazuje, bo choć często zachowania i reakcje bohaterów (lub ich pozorny brak) wydają nam się absurdalne, to nie możemy odmówić im prawdziwości. Kolejny raz więc to, co pozornie mało filmowe, okazuje się niebanalnym przepisem na bardzo dobry film.

Bettina Oberli w swoim dziele opowiada nie tylko o trudach pracy za granicą i konieczności tymczasowego porzucenia rodziny, nie tylko o trudach macierzyństwa czy upokarzającej starości i chorobie, ale chyba przede wszystkim – głośno, choć nie do końca typowo i dosadnie – o wielkiej samotności. Mam wrażenie, że w Mojej cudownej Wandzie każdy jest na swój sposób samotny i z tej samotności właśnie rodzą się tajemnice, niesnaski, wątpliwości, kłótnie i problemy. Wielka samotność dopada każdego bohatera tej historii i choć dom rodziny Wegmeister-Gloor w zasadzie nigdy nie bywa całkiem pusty – każdy zdaje się tu zdany jedynie na siebie. Znamienne jest, że gdy schorowana głowa rodziny potrzebuje pomocy w czymkolwiek, po domu niesie się rozdzierające, głośne, a niekiedy wręcz irytujące: Wanda! Czy w domu wypełnionym bliskimi Josef może liczyć tylko na Wandę? Niekoniecznie. Ale czy chce liczyć tylko na nią? To już zupełnie inna kwestia. A to, dlaczego tak jest, mogłoby chyba posłużyć za tło do kolejnej opowieści. 

Na pierwszy plan wysuwają się w filmie kobiety, ale mężczyźni są równie ważni. Choć to kobiety decydują o najważniejszych kwestiach, nie stanowi to jednak trzonu historii, bo wynika raczej z sytuacji rodziny. Ciekawą postacią jest sam sprawca zamieszania, czyli schorowany Josef, bo trudno określić jego charakter i zamiary. Nie wiemy do samego końca, czy kierowała nim miłość, zauroczenie, zamroczenie czy może demencja. Nie znamy jego uczuć ani jego myśli. Wiemy jedynie, że obchodzenie się z nim jak z niemowlakiem doprowadziło go do jeszcze większej bezsilności i gniewu i w tym byliśmy mu w stanie współczuć. W jakim stopniu zdawał sobie sprawę z zamieszania, którego był sprawcą? Czy wiedział, jak mocno zranił kobiety w swoim domu? Na to pytanie nie ma chyba poprawnej odpowiedzi.

Moja cudowna Wanda to skomplikowany, nietypowy film, który niejednokrotnie potrafi zaskoczyć. To opowieść zarówno o wielkiej miłości, jak i olbrzymiej samotności. To opowieść o macierzyństwie i poświęceniu, jakie się z nim wiąże, a także obowiązku, jaki spoczywa na kochającej matce – czy tego chce, czy nie. To opowieść o zatracaniu własnego ja, o zapominaniu o własnych potrzebach i marzeniach na rzecz kogoś innego. To historia o rozpadzie rodziny i o jej ponownym klejeniu. To absurdalna, a jednocześnie niezwykle życiowa podróż w głąb relacji międzyludzkich. 

Warto wspomnieć również o tym, jak pięknie złamano pewien stereotyp o pracującej za granicą, czarującej swoimi wdziękami kobiecie. Wanda nikogo nie uwodzi celowo, nie stroi się, nie maluje, nie kusi, nie flirtuje. Wręcz przeciwnie – zdaje się chłodna, zdystansowana, profesjonalna. Choć nie można odmówić jej urody, to bez śladu makijażu i ze związanymi niedbale włosami raczej nie kojarzy nam się z kusicielką, z uwodzicielką. A jednak Wanda roztacza wokół siebie jakiś czar, ma w sobie jakiś magnetyzm. Widzą go mężczyźni w rodzinie Wegmeister-Gloor, widzą i widzowie. W jakim stopniu jednak jest to faktyczny urok, a w jakim inność i kontrast naturalnej i świeżej Wandy w porównaniu ze sztywnymi i do przesady formalnymi Elsą i Sophie? Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Nie ma jednak wątpliwości, że chcąc nie chcąc, Wanda sprowadza do szwajcarskiego domu niebywały chaos. I krowę.

Moja cudowna Wanda to wielowymiarowa opowieść o różnych stopniach natężenia. Myślę, że jeden seans może nie wystarczyć, by przeanalizować problematykę i kreacje bohaterów. Ich relacje, ich wzloty i upadki. Jednak samotność jest właśnie tym, co w moich oczach wysuwa się na pierwszy plan. Wielka samotność, która szuka ukojenia, sama nie wiedząc, do czego dąży ani co jest jej potrzebne. Moja cudowna Wanda to rozpad rodziny i jej odbudowa zarazem. Śmierć i życie. Koło, które toczy się, bez względu na wszystko.

moja cudowna wanda

moja cudowna wanda

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *