W ostatnich latach gry w stylu klasycznych, japońskich RPG-ów jakby złapały drugi oddech na gamingowym rynku. Cieszę się, że w zalewie survivali bez fabuły i sieciowych strzelanek wciąż są developerzy, którzy chcą zaciekawić gracza opowiadaną historią. Dziś omówię swoje wrażenia z zeszłorocznego Sea of stars – gry, która całkiem zauważalnie namieszała w branży, zgarniając tytuł gry roku 2023 roku w kategorii indie. Czy zasłużenie? Zobaczymy!
Co ciekawe, Sea of stars choć na pierwszy rzut oka tak wygląda, to wcale nie jest rodowitym jRPG-iem, gdyż swoje korzenie ma w kanadyjskim Quebecu! Podobnie jak również bardzo dobre Chained echoes, stworzone w Niemczech czy polska Regalia: of men and monarch są przedstawicielami zachodniego punktu widzenia na gry RPG pochodzące z Japonii. Jeśli o mnie chodzi – poproszę więcej takich perełek!
Świat w Sea of stars jest przepiękny
Ale po kolei. Gra Sabotage studio jest pixelartową grą RPG z turową walką, inspirowaną takimi legendami jak Chrono trigger czy Final fantasy. W Sea of stars poznamy losy trzech postaci – Valerie i Zale’a, którzy są tzw. dziećmi przesilenia, posługujących się magią księżyca oraz słońca. Towarzyszy im Garl, przyjaciel z dzieciństwa, który swoją wesołą osobowością skradł niemal cały show przeznaczony dla głównych postaci. Śmiem sądzić, że bez tej wyjątkowej postaci Sea of stars nie zebrałoby tak bardzo pozytywnych ocen. Garl to dobry chłop; kiedy trzeba rzuci celnym żartem, używając prostych metafor przekona do siebie każdego wroga, a podczas walki z chęcią poratuje jabłuszkiem, lecząc nasze postacie. Poza tą trójką poznamy jeszcze kilkoro innych osobników, ale to właśnie woķół trojga powyżej opisanych krąży fabuła Sea of stars.
Lokacje walk także robią wrażenie
W tego typu produkcjach to właśnie fabuła gra pierwsze skrzypce i nie ma tutaj co narzekać na wydarzenia dziejące się na ekranie. Od początku do końca historia jest spójna i logiczna (jak na świat fantasy, oczywiście), lecz nie porwała mnie tak bardzo, jak we wspomnianym już Chained echoes. Razem z ekipą ruszamy do kolejnych lokacji, takich jak kopalnie kretopodobnych istot, małe miasteczka portowe, zahaczymy także o straszną wyspę opanowaną przez nieumarłych i nie tylko. Mimo to przemierzając kolejne etapy już po kilku godzinach potrafiłem stwierdzić ile zostało lokacji, aby popchnąć fabułę do przodu lub kiedy mogę się spodziewać checkpointu w postaci książki oraz ogniska przy którym moi bohaterowie znajdą chwilę aby posilić się i odetchnąć. Szczerze, jako gracz któremu zależy przede wszystkim na dobrej opowieści, Sea of stars nieco mnie rozczarowało. Może to wina moich wygórowanych wymagań, jednak po najlepszej grze indie 2023 roku spodziewałem się nieco więcej. Nie było tu wyciskających łez sekwencji jak w Final Fantasy VII i brak tutaj antagonisty, na myśl o którym nóż otwierałby się w kieszeni (Sephiroth, ty łobuzie). Z racji tego od oceny końcowej musiałem odjąć jeden punkcik. Nie zrozumcie mnie źle – fabuła jest całkiem ciekawa i potrafi wciągnąć, ale nie wyrwie was z kapci i nie będziecie o niej wspominać latami.
W Sea of stars znajdziemy mocno zarysowany piracki wątek!
Z kapci wyrwie was za to oprawa graficzna. Jako, że jestem fanem pixelartu, to na temat grafiki mogę przesylabizować jedno słowo: MAJ-STER-SZTYK. Bez zbędnych ogródek – Sea of stars to na ten moment najładniejsza pixelartowa produkcja jaką kiedykolwiek powstała i koniec, kropka, bez przecinka i średnika. Urokliwe jest tu wszystko – trawa smagana wiatrem, surowe góry czy mgliste bagniska. Gra światłem pieści, ale nie męczy oczu a sama animacja postaci i ich ciosów nie znudziła mi się pomimo ponad dwudziestu godzin na liczniku. To trzeba zobaczyć! Jeśli jesteście ciekawi, to polecam ściągnąć ze steama demo Sea of stars i przekonać się o kunszcie grafików Sabotage studios na własne oczy. Ostrzegam jednak – jeśli wasz zdanie będzie odmienne od mojego, spotkamy się na ubitej ziemi!
Ciebie też dobrze widzieć, Garl!
A skoro o ubitej ziemi mowa, porządny jRPG nie może się obyć bez walki. Produkcje te niestety charakteryzują się niemożebnym grindem, aby przedłużyć rozgrywkę. I wiecie co? W Sea of stars, nie ma grindu w ogóle! Nie musimy sto razy stawać w szranki z potworkami aby tylko podbić level i popchnąć fabułę do przodu. Kanadyjczycy uznali, że targetem ich dzieła (bo to jest dzieło, bez dwóch zdań) są ludzie dorośli z sentymentem do staroszkolnych RPG-ów z kraju kwitnącej wiśni, więc nie mają oni zbyt dużo czasu na grańsko. Dlatego całą grę przechodzi się z marszu, pokonując wszystkich przeciwników w lokacji, ale gdy do niej powrócimy, wrogowie nie zespawnują się ponownie lub zrobią to w ograniczonej ilości. Doceniam takie podejście! Niestety, tak jak w życiu, wszystko ma swoje konsekwencje – z racji tego, że nie ma opcji nawet dobrowolnego grindowania, a przeciwników jest ograniczona ilość na mapie, to sam poziom trudności jest nieco zbyt łatwy dla dorosłego gracza. Dość powiedzieć, że do połowy gry nie umarłem ani razu, a i potem porażki w walce zdarzały się sporadycznie.
Walki z bossami nie są specjalnie wymagające, a szkoda
Sama walka zaś jest jednym z przyjemniejszych elementów. Turowe starcia wzbogacone są o bardzo ciekawe sekcje QTE, podczas których musimy w odpowiedniej chwili nacisnąć X (na padzie od PS4), aby ograniczyć ilość otrzymanych obrażeń lub doładować swoje ataki. Jeśli tego nie zrobimy, właściwie nic się nie stanie, ale wyczucie chwili i odpowiednie sparowanie chorego ataku zombie o nazwie ,,chomp chomp” daje nie lada satysfakcję! W dodatku nasi herosi cały czas uczą się nowych ataków i magicznych zaklęć, a także po wypełnieniu paska combo mogą zadać wspólnie widowiskowy cios, który sekwencja QTE proporcjonalnie wzmocni często posyłając do piachu nawet kilku wrogów na raz.
Nie sądziłem, że da się tyle wyciągnąć tylko za pomocą pixeli
A co z ekwipunkiem? Cóż, tutaj nie liczcie na personalizowanie i pogoń za lepszym orężem. Po prostu w miarę postępów przygody napotykamy handlarzy z lepszymi zbrojami, kosturami czy mieczami i za dostępne pieniążki ulepszamy nasze postaci, aby zadawały kilka punkcików obrażeń więcej. Ogólnie w całej grze warto zbierać zieleninę i łowić ryby, gdyż z tych składników Garl może przygotować nieocenione posiłki odnawiające HP i manę i… tutaj właściwie jakikolwiek crafting się kończy. Z jednej strony to dobrze, bo poszukiwanie materiałów jest dość relaksujące i nie odrywa od wydarzeń dziejących się na ekranie, z drugiej strony zaś ponownie spodziewałem się czegoś więcej…
W grze jest dostępna całkiem ciekawa gra logiczna
Podsumowując, bawiłem się dobrze. Nawet świetnie, głównie za sprawą Garla i jego dobrodusznej prostoty, która na powrót przypomniała mi, że w życiu są rzeczy ważne i obowiązkowe, ale nigdy nie warto zapominać o prostych przyjemnościach jak zjedzenie świeżego jabłka pod drzewem w ciepłe lato. Garl nikogo nie osądza, potrafi zrozumieć największego złola i przemówić mu do rozsądku, zanim główni bohaterowie sięgną po oręż i zaklęcia. Szczerze? Z chęcią zagrałbym w spinoff Sea of stars, gdzie głównym bohaterem byłby właśnie Garl i jego przygody. Ostatecznie oceniam Sea of stars na mocną ósemkę i jeśli masz chęć przeżyć ciekawą, aczkolwiek mało wymagającą pod względem gameplayu przygodę to polecam tę produkcję. Jeśli jednak jesteś fanem grindu i perwersyjna przyjemność sprawia Ci oglądanie po raz n-ty ekranu ładowania po porażce, to lepiej zainteresuje się inna grą z tego uniwersum – The messenger, która jest wymagającą platformówką z elementami metroidvanii. Ją także w swoim czasie ograłem i również nie uważam, aby to był stracony czas.
Fot.: Sabotage studio