dead snow monster

Nadal lubimy hałasować – rozmowa z Kamilem Kozłowskim, wokalistą i gitarzystą Dead Snow Monster

Dead Snow Monster powrócili z drugą płytą – Things. Na nowym albumie wrocławski zespół jawi się jako dojrzała, doświadczona ekipa, która doskonale wie, czego chce i jak to osiągnąć. Namacalny dowód tej świadomości otrzymujemy w postaci krążka Things, o którym porozmawiałem z Kamilem Kozłowskim, wokalistą i gitarzystą formacji. Zapraszam do lektury.

Na debiucie brzmieliście ostro, brudno, niczym wcześni The White Stripes; na Things wydaje się, że jesteście bardziej zapatrzeni w lata sześćdziesiąte. Skąd ta zmiana?

Nie chcieliśmy wchodzić dwa razy do tej samej rzeki, nie widzieliśmy sensu w nagrywaniu drugiej podobnej płyty.

Debiut był spontaniczny, bezkompromisowy i nagrywany na szybko. Przy Things zastanawialiśmy się nad tym, co chcemy pokazać, jak się prezentować. Mieliśmy czas na to, żeby dopracować brzmienie i kompozycje. Poświęciliśmy bardzo dużo czasu na nagrania i miksy. Ale teraz wiemy, że było warto, jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu finalnego.

Mocno też poszerzyły się nasze horyzonty muzyczne. To prawda, że jesteśmy mocno zapatrzeni w lata sześćdziesiąte, uwielbiamy styl, w jakim grano w tamtych czasach. Nie chcemy jednak odwzorowywać jeden do jednego. Mimo starych mikrofonów i instrumentów, których używaliśmy przy nagraniach, nadaliśmy wszystkiemu nowoczesną formę.

Natomiast singlowy kawałek może sugerować, że lubicie Rolling Stonesów z okresu Some Girls. Jak to jest z Waszymi inspiracjami? Jacyś artyści wywierają największy wpływ na Wasze aktualne brzmienie?

Uwielbiamy wczesnych Stones’ów, The Stooges czy The Velvet Underground. Tak jak zauważyłeś, słychać  w naszych kawałkach ducha tych zespołów. Obecnie mocno jaramy się też współczesnymi zespołami takimi jak Ty Segall, Thee OH Sees czy Foxygen. To wszystko w sumie wpływa na nasze brzmienie i podejście do muzyki. Dużą inspiracją są też nasze zaprzyjaźnione zespoły, z którymi zdarza nam się grać, między innymi The Arrogants z Francji czy The Maggie’s Marshmallows z czeskiej Pragi.

W zapowiedziach prasowych czytałem, że zmieniliście sposób nagrywania utworów. Nie poszliście tym razem na żywioł. Jak wyglądała praca nad Things?

Nagrywaliśmy każdy instrument osobno, ślad po śladzie, przez trzynaście miesięcy (poprzedni album powstał w 5 dni). Forma, którą przyjęliśmy tym razem, pozwala na maksymalne kontrolowanie dźwięku. Podobnie jak przy debiucie, działaliśmy bezkompromisowo. Zdarzało się, że niezadowoleni z efektów nagrań wyrzucaliśmy do kosza całodzienną pracę i zaczynaliśmy od nowa. Teraz mogę powiedzieć, że było warto. Numery są dopracowane i brzmią w taki sposób, jaki sobie wymyśliliśmy. Niektóre piosenki nagrywaliśmy w ciągu paru godzin, a przy innych, jak chociażby I’m Right (Don’t Try To Lie), musieliśmy więcej popracować. Trochę też eksperymentowaliśmy z użyciem bardzo słabej jakości nagrań z demo, które nagrywałem w domu. Ślady zostały na albumie, bo była na nich uchwycona energia, której nie potrafiłem odtworzyć w warunkach studyjnych. Bardzo cenię sobie tę formę i to, że nie wszystko jest doskonałe – widzimy w tym piękno.

Często, jak w przypadku Try, nagrywaliśmy nocami, później kładliśmy się spać na podłodze w studiu, rano kawa i znowu praca.

Gdy debiut wydaje się szorstki i momentami nieokiełznany, tymczasem na Things przedstawiacie wizje rock’n’rolla, która zaprasza również do potańczenia. Zmęczeni byliście generowaniem zbytniego hałasu?

Nadal lubimy hałasować i wie to każdy, kto był na koncercie. Jednak przy Things chcieliśmy wydobyć więcej melodii, interesującego brzmienia i trochę innych emocji, być może kosztem hałasowania. Mieliśmy zamiar nagrać przede wszystkim płytę różnorodną, której dobrze się słucha. Wizja rock’n’rolla do potańczenia, o której wspominasz, jest nam bliska ze względu na inspiracje latami 60., wtedy ludzie właśnie do tego tańczyli. Z zadowoleniem mogę powiedzieć, że coraz częściej zdarza nam się obserwować ludzi tańczących pod sceną. Bardzo to lubię, bo to oznacza, że zaczynamy nadawać z publiką na tych samych falach.

Czym są dla Was tytułowe Rzeczy?

Są to dla nas rzeczy osobiste, prywatne, którymi otaczamy się na co dzień. Things mówi, jacy jesteśmy, jaka jest nasza estetyka, co nas porusza. Na okładkę trafiły rzeczy materialne, a do tekstów przemyciliśmy te niematerialne. Śpiewamy o relacjach, o naszym otoczeniu i naszych przeżyciach.

Nazwa płyty powstała równocześnie z koncepcją okładki. Wszystko zaczęło układać się w jedną całość i tak zostało. Traktujemy to jako bardzo nasze.

Night Driving wydaje się idealny do nocnej przejażdżki samochodem. Czyżbyście w tym kawałku chcieli oddać klimat nocnej jazdy po wrocławskich ulicach?

W piosence chciałem oddać klimat pewnej nocnej podróży. Objazdy poprowadziły mnie w nieznany rejon, jakieś 100 km od miasta. Spodobała mi się atmosfera tej drogi. Pamiętam, że wyłączyłem muzykę i otworzyłem okna. Było naprawdę ciemno i pusto. Widziałem świecące oczy zwierząt w lesie i czułem niepokój. Czasem warto o czymś takim napisać.

Największym zaskoczeniem wydaje się Try – powolny, rozdzierający, z Twoim wspaniałym śpiewem. Opowiedz więcej o tej wyjątkowej kompozycji. Co takiego próbuje zrobić podmiot liryczny w tekście?

Długo zastanawialiśmy się nad tym, czy umieścić Try na płycie. Na początku nie pasowała nam trochę do ogólnej konwencji; to zupełnie inne wydanie Dead Snow Monster – nie rock’n’rollowe. Postanowiliśmy nagrać ten kawałek i poczekać, co stanie się dalej. Ostatecznie tak nam się to poukładało w głowach, że znaleźliśmy odpowiednie miejsce na płycie dla tej piosenki. Ciężko jest mi mówić o samym tekście. Każde słowo jest tu dla mnie ważne. W skrócie, jest to przeplatanka snów i marzeń o miłości.

Przeczytałem gdzieś, że od pierwszej próby, do scenicznego debiutu z własnym materiałem minął ledwie tydzień. Jest rok 2016, macie na koncie dwie płyty, zdążyliście wystąpić już na Openerze, a Wasze utwory gra Piotr Stelmach w Trójce. Gdy chwyciliście wówczas, w grudniu 2009 roku, za instrumenty, mieliście w myślach, że ta przygoda będzie trwać już szósty rok i zaprowadzi Was do tego momentu, w którym się dzisiaj znajdujecie?

Nie planowaliśmy tego. Gdyby ktoś wtedy powiedział nam, że tak będzie, pewnie nie zwrócilibyśmy na to uwagi i dalej robilibyśmy swoje. Początek był bardzo dynamiczny, dużo się działo i byliśmy bardzo podekscytowani. Zespół zawsze opierał się na przyjacielskiej relacji i wspólnym celu – nadal chcemy robić dobre piosenki i grać solidne koncerty. To nasza siła. Bycie w zespole traktujemy jak pewnego rodzaju podróż. Chcemy zabrać w tę podróż jak najwięcej ludzi. Wtedy to nabiera prawdziwego sensu.

Zagraliście koncerty w Krakowie i w Poznaniu. Jakie miasta planujecie odwiedzić w najbliższym czasie ze swoimi koncertami? Plany na przyszłość?

Poza Krakowem i Poznaniem graliśmy też koncerty we Wrocławiu, Warszawie i w Eindhoven na holenderskim festiwalu The Go Wild. W maju zagramy koncerty w Berlinie i Pradze. Wstępnie ustalamy też warunki z letnimi festiwalami, ale w tej chwili nie mogę nic więcej powiedzieć.

Dziękuję za rozmowę!

Fot.: Dead Snow Monster

dead snow monster

Write a Review

Opublikowane przez

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *