Odrzuć logikę i dobrze się baw – Martin Owen – „Najbardziej samotny chłopak na świecie”

Z dużą dozą prawdopodobieństwa nie znajdę na tym portalu fanów reżysera omawianego filmu, Martina Owena. Pewnie nawet w całej Polsce ze świecą szukać wielbicieli jego sztuki. W pewien zimowy wieczór miałem możliwość zaznajomić się z jego najnowszym dziełem: Najbardziej samotny chłopak na świecie. Muszę przyznać, że po seansie w moim domu zawiązała się dość mocna dyskusja – czy film ten jest tak dobry, że aż zły, czy tak zły, że aż dobry. Bardziej skłaniam się ku tej drugiej opcji, ale z zaznaczeniem (i to czerwonym flamastrem), że mogę uznać ten film wyłącznie za dobry. Dobry w taki pokraczny, wywołujący wyrzuty sumienia sposób, podobny do tego, kiedy głaszczemy kundelka kolegi, który śmierdzi jak całe stado mokrych psów, a ślina mu leci jak z fontanny. Niby fajny, ale nie chciałbyś z nim obcować na co dzień. Taki jest ten film.  

Do seansu musiałem podchodzić dwa razy i to nie w sposób omawiania pomysłów rodem ze starożytnej Persji (najpierw na trzeźwo, a potem po pijaku). Po prostu za pierwszym razem moje nastawienie było zbyt poważne i… logiczne. Nie wiedziałem zbyt wiele na temat fabuły przed klapnięciem na kanapie i włączeniu telewizora. Z opisu filmu wynikało, że czekała mnie opowieść o wycofanym chłopaku, którego ściga opieka społeczna, bo nie ma przyjaciół (sic!), a jeśli jakichś sobie nie przygrucha w ciągu tygodnia, to trafi z powrotem do psychiatryka (SIC!), a traf chce, że jego najlepszymi przyjaciółmi mają zostać zombie z pobliskiego cmentarza (…). Noo… Podobne ciarki niepokoju co do następnych kilku godzin mojego życia czułem, zasiadając do komputera, na którego ekranie wyświetlały się napisy początkowe Morderczej opony – swoją drogą nie aż tak złego filmu, jak jest on przedstawiany w Internecie. Mniejsza o to. Po przerwanym pierwszym seansie Najbardziej samotnego chłopaka na świecie oczyściłem i zresetowałem umysł. Następnego dnia rzuciłem w stronę telewizora: „Dobra, runda druga – pokaż, na co cię stać”. I wiecie co? W sumie nie było tak źle.

Przede wszystkim, aby Najbardziej samotny chłopak na świecie miał jakiekolwiek predyspozycje do niesienia rozrywki, widz musi pozbyć się wszelkiej krytyki wobec sensowności przyczynowo-skutkowej nadchodzących zdarzeń. Tylko wtedy szare komórki odblokują się na tyle, że dopamina zostanie uwolniona i przesłana do mózgu za sprawą bezsensownej fabuły, która nie miała prawa się zdarzyć. Jest ona podana w przerysowanej formie, gdzie sceny i ujęcia nakręcone bardzo dobrze mieszają się z brzydkimi, amatorskimi wręcz popłuczynami po postprodukcji. Swoją drogą ciekawe, jak źle wyglądały niektóre sceny, skoro finalnie w filmie pojawiły się prawdziwe koszmarki typu latającego manekina kręconego kamerą na poziomie trawnika. Pojawiła się w mojej głowie hipoteza, że najgorsze sceny miały takie być i jest to puszczenie oka do widza przez reżysera. Niestety, nie odmrugałem. Z drugiej strony jednak sceny kręcone w domu oraz w miasteczku wyglądają już całkiem profesjonalnie, a niekiedy można uśmiechnąć się pod wąsem z gagów zagranych przez nieznanych szerszej publiczności aktorów.

No właśnie, aktorzy. Niestety, poza postaciami grabarzy (którzy byli bezsprzecznie najgorszymi elementami całego filmu), reszta aktorów gra bardzo nierówno. W jednej scenie widzimy próbę kółka teatralnego podstawówki w Rutkach Borkach-Maciborkach, by w następnej te same postacie wznosiły się na wyżyny swojego talentu. Kompletnie nie wiem, jak to się stało. Niekiedy czułem się, jakbym oglądał dwa różne filmy z pomieszanymi scenami. Najlepsze wrażenie wywarł na mnie Ben Miller jako tata-zombie oraz Alex Murphy jako Doug, czyli wykapany (no, wykopany) brat głównego bohatera. Najbardziej samotny chłopak na świecie, czyli główny bohater – Max Harwood także dał radę, choć nieco brakowało mu do poziomu bardziej doświadczonych kolegów z planu. Nie rozumiem jednak zupełnie wyboru postaci do roli wspomnianych grabarzy, których każde pojawienie się na ekranie skutkowało kręceniem głową z dezaprobatą.

Po drugim seansie wciąż miałem mętlik w głowie. Mimo wszystko doszedłem do wniosku, że Najbardziej samotny chłopak na świecie jest filmem tak złym, że aż dobrym. Kiczowatość oraz amatorszczyzna podczas kręcenia niektórych scen wyzierają z ekranu, jednak film ma swoje małe momenty, którymi potrafi zaskoczyć i wywołać może nie salwę, ale pojedynczy wystrzał śmiechu. Miejscami klimat przypominał mi The end of the f*cking world lub Gdzie pachną stokrotki. To chyba najlepsza pochwała, jaką byłem w stanie wymyślić dla przygód chłopaka, który wciąż szlaja się po cmentarzu, wykopuje sobie kumpli, a grabarze (Aaarghh!) nie widzą w tym nic dziwnego.

Na początku wspomniałem reżysera Martina Owena. Cóż, jego dorobek filmowy jest równie imponujący, jak VII miejsce syna koleżanki na powiatowych mistrzostwach szkół ponadgimnazjalnych w staniu na jednej nodze. Oceny jego poprzednich dzieł stabilnie szorują po dnie na portalach filmowych. Z ciekawości obejrzałem kilka scen poprzednich filmów z dorobku pana Owena i to wystarczyło mi, żeby z całą pewnością stwierdzić, że Najbardziej samotny chłopak na świecie jest największym osiągnięciem w ponad dziesięcioletniej karierze reżysera. Czy to źle, czy dobrze – możecie sprawdzić sami. Ja nie uważam, aby czas spędzony przed telewizorem był stracony*.

*Ale niewiele brakowało.

Fot.: Best Film

Overview

Ocena
4 / 10
4

Write a Review

Opublikowane przez

Adam Kamiński

Dusza anarchisty ściera się we mnie z romantycznym sercem. Jednego dnia rzucałbym koktajlem Mołotowa i palił rządowe pałace, innym razem wzruszam się nad twórczością klasyków literatury - Tołstoja, Steinbecka czy Remarque'a. W wolnych chwilach potrafię wyruszyć samotnie na szlak i biwakuję w ostępach przyrody. Moim marzeniem jest napisać powieść.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *