Nie łam się, przełam się! – „Unbreakable Kimmy Schmidt”, sezon 1 [recenzja]

Platforma Netflix podbija serialowy rynek w niewiarygodnie szybkim tempie, a o jej hitowych produkcjach takich House of Cards czy Orange is The New Black słyszał chyba każdy szanujący się fan seriali. Tym razem jednak Netflix nie serwuje nam więziennych dramatów czy politycznych spisków, lecz za sprawą Unbreakable Kimmy Schmidt próbuje zdobyć serca widowni lubującej się w komediach. Produkcja z miejsca zdobyła uznanie krytyków, nominacje do nagród Emmy, została nawet nazwana najlepszą komediową nowością na rynku. Tak niestety jednak nie jest; przygody rudowłosej Kimmy nie są najlepszą nową komedią, czasem ciężko jest się nawet zaśmiać podczas seansu, nie sposób jednak odmówić produkcji uroku i pomimo kilku wad, nie sposób się też od niej oderwać.

W świat Kimmy wpadamy dosłownie już w pierwszej minucie serialu, kiedy to oddział S.W.A.T. szturmuje podziemny bunkier w zabitym dechami miasteczku, gdzieś na wiejskich obszarach Indiany. Ku zaskoczeniu wszystkich, policjanci wyciągają z bunkra… cztery kobiety (wypada tu dodać, że sam moment uwolnienia kobiet oraz piosenka, którą z tej okazji śpiewa jeden z sąsiadów, zostają w kolejnych odcinkach użyte jako część prostego, acz chwytliwego intro serialu) w tym, co oczywiste – tytułową bohaterkę. Jak się okazuje, wszystkie panie spędziły we wspomnianym bunkrze 15 lat, a to za sprawą szalonego pastora, który stworzył z nich swego rodzaju sektę, wmawiając im, że nastała apokalipsa, a na powierzchni ziemi nie da się żyć. Po udanej akcji ratunkowej, kobiety (nazwane przez media „Kobietami kretami”) muszą odnaleźć się w nowej rzeczywistości i rozpocząć życie na nowo. Nowy Jork to kierunek, który obiera nasza wiecznie uśmiechnięta Kimmy, to właśnie tam zamierza dowiedzieć się czegoś o współczesnym świecie i ruszyć do przodu po piętnastu latach spędzonych pod ziemią.

bunkier

W Wielkim Jabłku bohaterka dość szybko znajduje mieszkanie, które od tej pory będzie dzieliła z Titusem (Tituss Burgess), czarnoskórym gejem, piosenkarzem, który każdego dnia wierzy w to, że zrobi wielką karierę w telewizji (choć niekoniecznie jest to poparte talentem), a wszystko to pod okiem Lillian (Carol Kane) – „dozorczyni” (tak to nazwijmy) budynku, starszej kobiety, która zawsze ma coś do powiedzenia, najczęściej na temat kokainy oraz dzielnicy, którą zamieszkuje. Dzięki przypadkowi, Kimmy dość szybko udaje się także znaleźć posadę opiekunki w bogatym domu Jacqueline Voorhess (świetna Jane Krakowski). No i tak to się właśnie zaczyna, a co dalej? Oczywiście perypetie panny Schmidt w jednym z największych miast na świecie i zderzanie się z rzeczywistością, zawsze z uśmiechem na ustach. Jeśli mowa o aktorstwie, to jest naprawdę nieźle, Jane Krakowski spisuje się znakomicie w roli „pani domu”, która nie jest w stanie zrobić w domu niczego, w tym zapanować nad własnymi dziećmi; jej postawa wyższości nad innymi w połączeniu z brakiem zrozumienia elementarnych zasad kultury, robią często przekomiczne wrażenie. Na plus także wcielająca się w tytułową rolę Ellie Kemper, która jest być może za mocno przerysowana (o tym za chwilę), a jej wieczny uśmiech po jakimś czasie może zacząć drażnić, jednak trzeba przyznać, że mimo wszystko bije od niej ogromny optymizm, a i mimika dziewczyny która np. pierwszy raz widzi smartfona, ujmuje. Na minus – i tu, z tego co się orientuję, jestem raczej w mniejszości – postać Titusa. I uwierzcie, że nie jest to spowodowane uprzedzeniami rasowymi czy tym, że postać jest homoseksualna, on jest po prostu irytujący! O ile w pierwszych dwóch, trzech odcinkach mogło się wydawać, że będzie to jeden z zabawniejszych bohaterów, uczucie to mija niezwykle szybko. Ciągłe lamenty, denerwujące śpiewane wstawki, drążenie tematu swojej seksualności i robienie z siebie idioty (choć to akurat zamierzone), z odcinka na odcinek wkurza coraz bardziej. Znakomicie spisała się także jedna z gwiazd serialu Mad Men, choć nie powiem, kto to taki i w jakiej roli, niech to będzie niespodzianka, dla tych, którzy skuszą się na obejrzenie Unbreakable…

raz

No dobrze, co więc powoduje, że niektórzy uważają omawianą produkcję za perełkę, inni zaś są bardziej powściągliwi w ocenach? Jak to w komediach bywa, jest to oczywiście poczucie humoru. Sam motyw odnajdywania się w nowej rzeczywistości nie jest w sumie niczym nowym (patrz: chociażby Sleppy Hollow), choć w wersji komediowej dawno tej kwestii nie poruszano. Gagi jednych mogą bawić, drugich niekoniecznie; z całą pewnością nie mają tu czego szukać miłośnicy ciętego języka i ostrych ripost – to nie jest tego typu serial. W przeciągu trzynastu odcinków, na które składa się pierwszy sezon nie usłyszycie ani jednego przekleństwa, nawet, kiedy aż prosi się o mocniejszy komentarz, otrzymujemy coś w stylu „o cholercia”; nie żeby był to jakiś wielki zarzut, tak tylko uświadamiam. Szczerze przyznam też, że nie było w pierwszym sezonie ani jednego momentu, ani jednej sytuacji, który wywołałby u mnie niekontrolowane salwy śmiechu, są jednak dwie rzeczy, które powodują, że pomimo kilku wad (w tym niewspomniana wcześniej schematyczność), naprawdę dobrze się to ogląda.

Pierwszym, co można zaliczyć na plus Unbreakable…, jest jeden wielki, bijący z ekranu optymizm. Głównej bohaterce, która, jak wspomniałem, spędziła piętnaście lat odizolowana od świata zewnętrznego, uśmiech nie schodzi z ust; wierzy w ludzi, wierzy w dobro, to ona często rozwiązuje problemy najbliższych dzięki charyzmie i pozytywnemu nastawieniu. Unbreakable Kimmy Schmidt to serial, który można oglądać w gronie rodzinnym (chyba, że ktoś jest konserwatywny i gejowskie wstawki, będą go raziły), to serial który można włączyć po ciężkim dniu w pracy, a on doda energii i pozwoli spojrzeć na wszystko przychylniejszym okiem. Drugim plusem przeboju Netflixa jest wszechobecny absurd i przerysowania. Jane Krakowski bije tu wszystkich na głowę, jeśli chodzi o postaci, ale same sytuacje powodują często, że w głowie widza pojawia się wielki znak zapytania i hasło „czy ja to właśnie widziałem?”. Niekiedy ten właśnie znak zapytania powoduje uśmiech, czasem jednak pozostaje samo „?”, choć szczerze muszę przyznać, że poziom dowcipu w tego typu sytuacjach zdecydowanie wzrósł w ostatnich trzech odcinkach, co powoduje, że można żywić nadzieję na jeszcze lepszy drugi sezon. Trzeba bowiem sobie szczerze powiedzieć, że po świetnym starcie środek sezonu był co najwyżej nijaki, a całość uratowały trzy końcowe epizody, gdzie było się już z czego pośmiać.

Jak to więc jest z tą Kimmy Schmidt? Osobiście uważam, że serial został przehype’owany, troszkę na wyrost te zachwyty i nominacje do Emmy, jednak przyznaję, że i mnie summa summarum oglądało się to przyjemnie i bez wielkich zgrzytów. W moim odczuciu daleko Kimmy do chociażby Brooklyn Nine-Nine, choć jak wspomniałem, wszystko zależy od poczucia humoru. Przyjemna, miła, optymistyczna komedyjka, która może bawić, a z pewnością podnieść na duchu. Przychylność krytyki jest, drugi sezon zamówiony, więc prawdopodobnie uśmiechnięta buzia Kimmy zagości na ekranach na dłużej i jeśli poziom następnych odcinków będzie taki sam jak epizodów kończących sezon pierwszy, to jestem za, w przeciwnym wypadku, będę zmuszony zakończyć tę przygodę najpóźniej w połowie drugiej odsłony. Na zakończenie jeszcze jedna sprawa. Serial spotkał się również z lekką falą krytyki, a zarzucany mu był brak taktu i naśmiewanie się z losów uprowadzonych, więzionych kobiet, co według niektórych było w złym guście. Pragnę więc tylko powiedzieć, że według mnie żadne granice nie zostały przekroczone, mało tego, sceny – retrospekcje z bunkra, są najzabawniejszymi w serialu.

kimm

Fot.: Netflix

Write a Review

Opublikowane przez
Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *