Niekontrowersyjna biografia – Ondi Timoner – „Mapplethorpe” [recenzja]

Przymusowa narodowa i powszechna kwarantanna, w tym także trudno znoszony przeze mnie deficyt kina jako miejsca zażywania kulturalnego tlenu (przy całym moim staroświeckim podejściu do dziesiątej muzy, którą najlepiej ogląda mi się w atmosferze wydarzenia kulturalnego, czyt. w kinowym fotelu), wymusza poszukiwanie alternatywnych form percepcji sztuki filmowej, gdzie dominują oczywiście niezawodne serwisy VOD, dostarczające nieprzebranych zasobów kontentu. Moja lista pozycji do obejrzenia, zamiast maleć, sukcesywnie zatem puchnie. Na łamach Głosu Kultury będę zatem się starał przytaczać mniej oczywiste wytwory sztuki audiowizualnej, dostępne w obiegu internetowym, o ile nie pogrąży mnie do cna koronawirusowy spleen.

Robert Mapplethorpe jest dziś jedną z kanonicznych postaci nowojorskiego świata sztuki i pojawia się jako tytułowa postać w filmie Ondi Timoner (reżyserki znanej do tej pory przede wszystkim z realizacji filmów dokumentalnych, w tym właśnie dokumentów biograficznych). Temu właśnie mają służyć tak archiwalne, jak i umiejętnie stylizowane (format 16 mm) zdjęcia z lat 60-tych i 70-tych, prezentujące choćby papieża awangardy, jakim niewątpliwie był Andy Warhol. Wobec tego nie powinno dziwić, że znaczna część akcji tego filmu ma miejsce w legendarnym hotelu Chelsea, a więc Mekce ówczesnych środowisk artystycznych. Niemniej wciąż w porównaniu z innymi twórcami, reprezentującymi powojenną amerykańską sztukę współczesną, pozostaje artystą mało rozpoznawanym, mimo że jego prace fotograficzne osiągają na aukcjach ceny astronomiczne.

Słusznie zatem, że powstał dedykowany tej postaci film fabularny, szkoda jednak, że jest to obraz tak szalenie przeciętny i w gruncie rzeczy poprawny, mając na względzie fakt, jak kontrowersyjny był to fotograf. Ten homoseksualny artysta, który zmarł przedwcześnie na AIDS (jako taki stanowi wręcz emblematyczny przykład epidemii tej, wówczas tajemniczej, choroby, która dziesiątkowała homoseksualistów w Stanach Zjednoczonych w latach 80-tych) słynął ze swojego eufemistycznie rzecz ujmując promiskuistycznego prywatnego stylu życia (a wręcz według doniesień był seksoholikiem), jak i kontrowersyjnej twórczości, operującej często estetyką pornograficznych męskich aktów, co w szczególności na początku jego kariery powodowało, że galerie miały trudności z organizowaniem wystaw jego dzieł. Film pokazuje te zjawiska w zaskakująco mało odkrywczy formalnie sposób (już biografia mniej szokującej postaci, jaką był Elton John, tj. Rocketman, poprzez wykorzystanie adekwatnego dla niego medium, a zatem przyobleczenie opowieści w formułę musicalu, była bardziej intrygująca), przeskakując dość swobodnie od jednego epizodu do kolejnego bez żadnego iunctim. Po drodze jest zresztą obowiązkowo wgląd w obskurancką rzymskokatolicką rodzinę, która nigdy nie zaakceptowała tak jego skłonności, jak i samej twórczości potraktowany zresztą tylko naskórkowo celem odhaczenia wątku zacofanej rodziny nie rozumiejącej talentu młodego artysty. W związku z tym tak samo powierzchownie potraktowano wątek brata Edwarda, obecnie także wybitnego fotografa, który w tym ujęciu staje się postacią zbędną. Nadto figura Patti Smith, pozostającej do pewnego momentu w związku z tytułowym bohaterem, nie służy w żadnej mierze rozwoju fabuły, skoro pojawia się w początkowej fazie filmu, by potem zniknąć i zasygnalizować swoją incydentalną obecność w finale. Biografia w żadnej mierze nie odnosi się choćby do tego, że po zakończeniu ich związku, fotograf w dalszym ciągu ze znaną piosenkarką, projektując okładki jej płyt.

Reżyserka, koncentrując się na postaci Mattlethorpe’a, pozostałych bohaterów traktuje wyłącznie jako odbicie artysty, poświęcając  im stanowczo za mało uwagi. Niestety także sam tytułowy bohater, zagrany błędnie na jednej nucie przez Matta Smitha, to w istocie rozkapryszony, narcystyczny artysta, który domaga się uznania tylko dlatego, że jest fotografem, który na jakimś etapie życia dość przypadkowo zainteresował się tą formą sztuki. Gra Smitha nie daje wglądu w życie wewnętrzne, zaś rzekomo autodestrukcyjna natura twórcy jest ledwie lakonicznie sygnalizowana. Mając na uwadze powyższe zarzuty, film Ondi Timoner staje się ledwie szkicem do biografii intrygującej postaci, jaką był Mapplethorpe.

Fot.: HBO GO

Write a Review

Opublikowane przez

Michał Mielnik

Radca prawny i politolog, hobbystycznie kinofil - miłośnik stołecznych kin studyjnych, w których ma swoje ulubione miejsca. Admirator festiwali filmowych, ze szczególnym uwzględnieniem Millenium Docs Against Gravity, 5 Smaków, Afrykamery, Ukrainy. Festiwalu Filmowego.

Tagi
Śledź nas
Patronat

1 Komentarz

  • Zgadzam się z opinią. Lepiej przeczytać „Poniedziałkowe dzieci” Patti Smith (znakomita książka!), niż oglądać ten film. Tu nie ma żadnej mocnej strony, wszystko jest przeciętne. Taka szkoda…

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *