Książki do słuchania. Książki czytane. Audiobooki. Co o nich wiemy? Jak na dzień dzisiejszy prezentuje się sytuacja tej gałęzi popkultury w Polsce? Co jest silną, a co słabą stroną branży audiobooków w naszym kraju? Czym różni się lektor od aktora głosowego? Po czym rozpoznać dobrą lub złą interpretację danego dzieła literackiego oraz dlaczego niektóre (na szczęście nieliczne) tytuły potrafią doprowadzić słuchacza do szaleństwa? Odpowiedzi na te oraz inne pytania związane z audiobookami próbuje znaleźć w swoim felietonie wieloletni fan tej formy obcowania z literaturą.
Historia audiobooków w Polsce sięga połowy lat trzydziestych dwudziestego wieku, gdy firma Orpheon nagrywała między innymi bajki Adama Mickiewicza. Trzydzieści lat później nagrywano książki na taśmy magnetofonowe dla Polskiego Związku Niewidomych jako alternatywę dla osób niewidomych, które nie potrafiły posługiwać się pismem Braille’a. W XXI wieku moda na książki mówione, popularnie określane audiobookami, przywędrowała do nas z Zachodu. Istnienie rynku audiobooków w Polsce można chyba datować na rok 2008, czyli wtedy, gdy powstała Audioteka. Założyciele Marcin Beme oraz Błażej Kukla podjęli ryzykowny (na tamten moment) krok i tak rozpoczęła się audiobookowa rewolucja w naszym pięknym kraju.
Rozwój rynku książek do słuchania dlatego określam ryzykownym, ponieważ rok w rok oficjalne statystyki straszą, że Polacy czytają, ale co najwyżej etykiety browarów lub gazetki dyskontów spożywczych, a jeśli kupują, to może jedną książkę rocznie. Jakby tego było mało, w myśl starego i popularnego powiedzenia Polak potrafi, przeciętny Nowak namiętnie korzysta ze stron udostępniających nielegalne kopie dzieł popkultury, co czyni z niego takiego samego szubrawcę, jakim był Czarnobrody. Wbrew temu założyciele Audioteki odnieśli sukces, mimo że ich biznesowe drogi zdążyły się rozejść, ponieważ Kukla jest teraz właścicielem i prezesem firmy Fonopolis, którą kojarzyć można (i trzeba) z rewelacyjnymi superprodukcjami na podstawie książek Andrzeja Sapkowskiego, stanowiącymi fenomen na rynku audiobooków z imponującymi wynikami sprzedażowymi, sięgającymi 20 tysięcy egzemplarzy, co przebija dziesięciokrotnie przeciętną sprzedaż “zwykłych” książek do słuchania. I jest to “towar” z którego możemy być absolutnie dumni. Ja sam raz na dwa lata odświeżam sobie cykl Wiedźmin oraz z niecierpliwością wyczekuję ukończenia prac nad kolejnymi tomami, ponieważ saga Sapkowskiego nie została jeszcze w całości przez Fonopolis wydana.
Dziś, dziesięć lat od powstania Audioteki, nie można mówić już o raczkowaniu tego sposobu obcowania z literaturą. To prężnie działający biznes, oferujący w każdym roku coraz większą pulę atrakcyjnych tytułów, nierzadko wydawanych na równi z premierą wersji papierowych. Może jeszcze nie jest to normą, ponieważ niektóre wydawnictwa wciąż niepewnym i niezbyt przychylnym okiem zerkają na rynek audiobooków, ale baza odbiorców sukcesywnie się powiększa. Nie dziwi zatem powstanie wielu serwisów, które również mają w swojej ofercie książki czytane przez aktorów głosowych, lecz wart wspomnienia na ten moment jest jedynie skandynawski Storytel, który mniej więcej trzy lata temu otworzył się na polski rynek. Jednak lata na rodzimym podwórku zrobiły swoje – w dalszym ciągu przewaga Audioteki jest miażdżąca, jeśli weźmiemy pod uwagę tytuły, które trafiają na obie platformy. Spokojnie można stwierdzić, że Audioteka zgarnia 70% atrakcyjnych tytułów i wszystko wskazuje na to, że ma większą łatwość w nawiązywaniu umów z wydawcami oraz właścicielami praw do książek. Również modele biznesowe dwóch największych audiobookowych graczy są zupełnie odmienne (Audioteka sprzedaje poszczególne tytuły, z kolei Storytel działa tak, jak Netflix czy HBO GO na zasadzie subskrypcji, gdzie za jednorazową miesięczną opłatę klient ma dostęp do całej zawartości serwisu), ale wzajemna konkurencja, miejmy nadzieję, przyniesie wymierne efekty dla klientów, gdyż nie od dziś wiadomo, że monopol nie jest dobry.
Równie ciekawą kwestią jest także dobór osób, które nam te gorące tytuły czytają, i za sprawą których możemy mówić, że właśnie przesłuchaliśmy książkę. W tym miejscu od razu nadmienię, że potoczne określenie osób zajmujących się profesjonalnym czytaniem książek osobiście mnie drażni, ponieważ termin “lektor”, który przylgnął do wykonujących ten zawód, uważam za bardzo krzywdzący i zdecydowanie mylny. Absolutnie nie zgadzam się z panującym przekonaniem, że jeśli ktoś czyta audiobooka, to z miejsca wrzucany jest do tej szufladki. Zadaniem lektora jest przeczytać tekst i zrobić to możliwie najbardziej neutralnie oraz bezemocjonalnie, a umówmy się, że zarówno w przypadku literatury pięknej oraz literatury faktu byłby to zabieg przynajmniej kastrujący zamysł autora. Jedynym słusznym określeniem na osoby zajmujące się profesjonalnym czytaniem książek jest pojęcie “aktor głosowy”. Nie od dziś wiadomo, że wszystko jest kwestią interpretacji, a nie raz ta dobra jest w stanie podnieść ocenę przeciętnej powieści – i odwrotnie, gdy kiepska psuje nam odbiór. Dlatego też sztuką jest obsadzenie odpowiedniej roli do konkretnego dzieła, gatunku literackiego bądź nawet autora.
W ciągu kilku lat zdążyły narodzić się prawdziwe legendy w szeregach aktorów głosowych, których pozycja jest na tyle znacząca, że o wyborze konkretnego audiobooka decyduje nie tylko gatunek, popularność autora czy też czas nagrania, ale właśnie nazwisko osoby czytającej. Tak jak Stephen King uznawany jest za króla horrorów, tak Krzysztof Gosztyła zgodnie uznawany jest za króla audiobooków w Polsce i aktor ten dysponuje na tyle intrygującym głosem oraz wykazuje taki kunszt w trakcie czytania dowolnej pozycji literackiej, że dzięki temu odbiorcy mogą mieć pewność, iż jego nazwisko stanowi gwarancję jakości i nawet jeśli przyjdzie mu czytać instrukcję pralki, będzie to ciekawe. Do grona absolutnych mistrzów z pewnością można zaliczyć Jacka Rozenka, Macieja Kowalika, Wojciecha Żołądkowicza, Annę Dereszowską, Krzysztofa Banaszyka oraz Mariusza Bonaszewskiego. Z pewnością do tej listy można dopisać jeszcze kilka nazwisk, jednak w mojej opinii powyższe grono wykazuje największy feeling w trakcie obcowania z książką i dysponuje największym talentem do tego zawodu, wtłaczając cząstki duszy w powierzone im nagrania, sprawiając tym samym, że obcujący z czytanymi przez nich książkami słuchacz czuje pewną niewytłumaczalną więź i zaczyna pałać wielką miłością do audiobooków, przez co chętniej od tradycyjnej formy wybiera właśnie tę dźwiękową. To właśnie jest główny wyznacznik dobrej interpretacji.
Zdarza się jednak, że ktoś na etapie produkcji bądź nawet planowania się pomyli i konkretny tytuł zostaje źle obsadzony, bądź w trakcie procesu tworzenia zostały popełnione błędy, które nie doczekały się naprawienia. Efektem końcowym jest audiobook zawierający w sobie mnóstwo przejęzyczeń, błędów językowych, niezrozumiałych pauz lub towarzyszące w trakcie słuchania przeświadczenie, że interpretator czyta wybraną pozycję, jakby był wywołany przez nauczycielkę siłą do czytania przed całą klasą, a taki koszmarek męczy słuchacza od pierwszej do ostatniej minuty (zakładając, że ten jest na tyle wytrwały, by do niej wytrzymać). Takich strzałów w stopę na szczęście jest stosunkowo niewiele i można je policzyć na palcach obu dłoni, co jak na ponad dziesięcioletnią tradycję książek czytanych w Polsce nie jest złym wynikiem. Z drugiej strony tak nieliczne niemiłe wyjątki od reguły tym bardziej rażą swoją obecnością i stanowią przyczynek do (potrzebnych) dyskusji, które – miejmy nadzieję – wpłyną na wydawców, by nie powielać tego typu błędów i położyć większy nacisk na jakość w kolejnych nagraniach.
Jako niechlubny przykład niech posłuży wydany w końcówce stycznia bestseller Remigiusza Mroza, zatytułowany Nieodnaleziona. Żeby nie zostać posądzonym o stronniczość bądź faworyzowanie, nie podzielę się informacją, który z wielkich serwisów przyczynił się do powstania tego – nie boję się tego słowa – koszmarku; kto będzie zainteresowany, sam odnajdzie tę informację. Faktem jest, że paskudnej jakości audiobook znajduje się w ofercie zarówno Audioteki, jak i Storytel. W tym miejscu pozwolę sobie na malutką dygresję… Przygodę z audiobookami rozpocząłem mniej więcej wtedy, gdy Leszek Teleszyński nagrywał Wszystko jest względne Kinga na 19 (!) kaset magnetofonowych, a miało to miejsce w 2003 roku. Od tamtej pory przesłuchałem tysiące godzin przeróżnych interpretacji w setkach audiobooków i z ręką na sercu mogę stwierdzić, że jakąś wiedzę w tym temacie mam. Przytaczam te informacje nie bez powodu – w swojej przygodzie z tą formą obcowania z literaturą miewałem wzloty i upadki, przez moje odtwarzacze przewinęło się kilkudziesięciu aktorów głosowych, słyszałem magnetofonowe nagrania z lat 90. XX wieku, sprawdzałem, jak brzmią audiobooki nagrywane amatorsko, jak również obcowałem z najlepszymi superprodukcjami w kraju. Przez lata zdążyłem wyrobić sobie określony gust i są głosy, które doceniam, ale których za cholerę nie potrafię słuchać i przeszkadzają mi w odbiorze książek. Jednak tylko trzy razy w życiu zdarzyło mi się, że porzuciłem jakiegoś audiobooka, bo nie dało się słuchać tego, jak interpretator kaleczy tekst, z którym przyszło mu pracować.
I tutaj wracamy do nieszczęsnego Mroza (którego jakość literacka stanowi osobny temat do dyskusji, jednak nie będę się nad tym rozwodził) i jego Nieodnalezionej. Nie od dziś wiadomo, że w celu zwiększenia sprzedaży wydawcy prześcigają się w zatrudnianiu do czytania książek mniej lub bardziej popularnych polskich aktorów. Chwyt ten z pewnością działa, bo takie nazwiska jak Więckiewicz, Szyc, Stuhr czy Stenka coraz częściej przewijają się na stronach głównych audiobookowych gigantów. Dlaczego więc nie zatrudnić do najnowszej (nowszy jest już teraz Testament) książki aktualnie chyba najbardziej poczytnego pisarza w kraju aktorów, którzy również są na fali i swoimi nazwiskami rozpalają wyobraźnię miłośników kina? Padło więc na Agnieszkę Dygant oraz na Dawida Ogrodnika. Mróz-Dygant-Ogrodnik. Mogłoby się wydawać, że to trio idealne. Nic bardziej mylnego! Trwający nieco ponad dziesięć godzin audiobook to istna ścieżka udręki. Jeśli mi nie wierzycie – prześledźcie sekcję komentarzy na Audiotece lub w jakimkolwiek miejscu w sieci, w którym mowa o dźwiękowej wersji Nieodnalezionej. Ja sam wytrzymałem dwie godziny, dziewięć minut i trzynaście sekund. Straciłem ten czas bezpowrotnie i sam się sobie dziwię, że wytrzymałem aż tyle. Nie chodzi tu o fabułę, której nie zdążyłem tak naprawdę w pełni poznać, ale o interpretację właśnie. Tytuł niniejszego artykułu mówi sam za siebie – w przypadku audiobooków absolutnie wszystko jest kwestią interpretacji i jeśli ktoś robi to tak, jak zrobili to w tym wypadku znani i lubiani aktorzy, to ja nie chcę już więcej słuchać audiobooków. Bojkotuję, odmawiam współpracy i zabieram swoje ciężko zarobione pieniądze z dala od ludzi, którzy są odpowiedzialni za powstanie czegoś tak tragicznego. Ogrodnik i Dygant brzmią apatycznie, w wielu miejscach się mylą, przekręcają słowa i nie można nie odnieść wrażenia, że są totalnie oderwani od tego, co czytają. Aktorzy brzmią tutaj tak, jakby zostali żywcem zmuszeni do czytania, tylko dlatego, że dostali za to na stół niemałe pieniądze. Sęk w tym, że obojętnie, ile wynosiła gaża – efekt powinien wyglądać zupełnie inaczej. Może mój wywód brzmi odrobinę dramatycznie, ale na szczęście nie jestem osamotniony w tak skrajnie negatywnym odbiorze pracy, jaką wykonali aktorzy. Oni nie zrobili tego źle – oni zrobili to tragicznie. Są niczym dementorzy w świecie audiobooków – wysysają całą radość z słuchania i sprawiają, że nie chcesz już nigdy słuchać. Audioteka i Storytel tym tytułem naprawdę zaliczyli bolesny strzał w stopę, bo chociaż to Remigiusz Mróz, a jego powieść czytają znani aktorzy i zapewne osiągnięto wysoką sprzedaż, to jednak mnóstwo oburzonych klientów mówi zgodnym głosem, którego nie wolno w przyszłości zignorować.
Przeczytaj także: O tym, dlaczego nienawidzę prosecco – Remigiusz Mróz – „Nieodnaleziona” [recenzja]
(słuchacie na własną odpowiedzialność!)
Mimo wszystko dobrze, że tak zły audiobook ujrzał światło dzienne – odbiorcy nie są głupi i potrafią wychwycić, że coś zostało zrobione “po łebkach” i z miejsca pokazali tytułowi przysłowiową żółtą kartkę. Miejmy nadzieję, że wnioski zostaną wyciągnięte. Niestety samo znane nazwisko nie wystarcza, jeśli w parze z tym nie idzie odpowiednia jakość. Uważam również, że nie każdy ma predyspozycje do interpretowania książek. Nie widzę sensu szukać na siłę i poszerzać sztucznie bazę aktorów głosowych do audiobooków, bo są już sprawdzone nazwiska, które mają o tym pojęcie i (chyba) dobrze się czują w swoim fachu. Dbajmy o tych, którzy robią robotę, nawet jeśli ich nazwiska nie brzmią zbyt medialnie. Nie pakujmy do branży ignorantów bądź osób kompletnie do tego świata niepasujących i nie zaniżajmy jakości audiobooków w Polsce.