Odgrzewany kotlet zawsze gorzej smakuje – Whitesnake – „The Purple Album” [recenzja]

Chciałbym coś pozytywnego napisać na temat The Purple Album, który sprezentował fanom David Coverdale i jego Whitesnake. Ale nie napiszę. Ciężko bowiem znaleźć jakiekolwiek jasne punkty na tym dziwacznym wydawnictwie.

Niby jest na tym krążku kawał rockowej klasyki, ale co z tego, skoro mogę jej posłuchać w jedynych, niepowtarzalnych wersjach na oryginalnych krążkach Deep Purple z czasów Mark III i Mark IV? Nie rozumiem tego pomysłu Coverdale’a. Przecież równie dobrze mógłby nagrać taki krążek, przypominając ludziom tym samym repertuar Whitesnake, szczególnie z pierwszych płyt, które później przyćmione zostały przez wspaniały 1987.

Albo mógł nagrać nową muzykę. Czyżby kryzys twórczy? Wątpię, bo albumy Good To Be Bad z 2008 roku czy Forevermore z 2011, okazały się solidnym hard rockowym łojeniem i pokazywały, że Coverdale jest w formie zarówno wokalnej, jak i kompozytorskiej. Niestety wokalista poszedł po najmniejszej linii oporu i przedstawił zestaw kompozycji zebranych z płyt Deep Purple, w których nagraniu brał udział – Burn, StormbringerCome Taste The Band. Te krążki, powiedzmy sobie szczerze, nie są szczytowym osiągnięciem Deep Purple i jedynie Burn ma w sobie klasyczne kompozycje. StormbringerCome Taste, to niestety przejaw ówczesnego kryzysu twórczego Deep Purple bez Rogera Glovera i Iana Gillana.

I zasadniczo byłbym w stanie przeżyć taki zestaw, gdyby nie fatalna realizacja tego projektu. Począwszy od brzmienia, które jest kiepskie, mało czytelne, instrumenty się zlewają i jest ono ogólnie pozbawione dynamiki w duchu współczesnej realizacji à la loudness war. Wokal Coverdale’a jest przytłumiony, perkusja momentami brzmi jak z pudełka, a najgorszy jest fakt, że majstrowano przy pomocy technik komputerowych nad głosem wokalisty. Posłuchajcie, jak zniszczono Soldier of Fortune. Pozbawiono kompletnie głębi wokal Coverdale’a. Nie wierzę, że David tak wokalnie podupadł, że nie był w stanie swoim głosem wydobyć dodatkowej głębi, pokładów melancholii. Niestety, produkcja zawaliła kompletnie sprawę.

https://youtu.be/z69sxDq3Ybc

Kolejny zarzut jest taki, że panowie instrumentaliści, to nie panowie Blackmore (z czasem Bolin), Hughes, Lord i Paice. I to słychać niestety – nie ta klasa, nie ta liga. Nawet uznana marka w świecie rocka, jak Tommy Aldrige na perkusji nie ratuje sprawy. Panowie sprawnie grają, ale jedynie odgrywają partie wybitnych kolegów, starając się dodać im mocy (nieudolnie), pozbawiając je przy okazji pierwotnej lekkości i finezji. Co gorsza wydaje się, że robią to kompletnie bez serca, bez odpowiedniego feelingu. Wszystko brzmi topornie, od niechcenia. Posłuchajcie Mistreated. Gitary niszczą bluesujący klimat tego kawałka od samego początku. Panowie gitarzyści Reb Bleach i Joel Hoekstra robią, co mogą, ale to nie te progi, panowie.

Od biedy może się podobać nawet bujający Love Child, ale w sumie, kiedy się go porówna z pierwowzorem, w którym doskonałe współgrali ze sobą Tommy Bolin z Jonem Lordem, to w sumie tak fajnie nie jest. You Fool No One zaskakuje zmienioną aranżacją. Nie ma już rozpoczynających utwór bębnów i bongosów, jest na początku harmonijka. Zmiana na plus, niech już będzie. Pewnym zaskoczeniem może być akustyczna wersja Sail Away, bo lepsza nowa aranżacja niż toporne odgrywanie oryginału. Za to we wzmocnionym The Gypsy stracono zupełnie oryginalny, funkujący, bujający klimat, w którym na płytach Purpli gustował Glenn Hughes. Podobnie uczyniono w na wpół akustycznnym Holy Man, gdzie ten kawałek przerobiono na power-balladę, w której nie ma krzty nastroju znanego z oryginału. Panowie z Whitesnake zniszczyli nawet Stormbringer, usuwając z nagrania klawisze (a jak są, to gdzieś schowane w miksie), powodując, że zamienił się ten kawałek w toporne łojenie pozbawione syntezatorowej wirtuozerii Jona Lorda.

Niektórzy mogą mi zarzucić, że przesadnie pastwię się nad nowymi wersjami Purplowych kawałków z czasów Mark III i IV w wykonaniu współczesnych Whitesnake. Niektórzy z pewnością docenią, że Coverdale dał nowe życie tym kawałkom. Ale co z tego? Dla mnie to tylko odgrzewany kotlet, w dodatku bez składu, ładu i jakiegoś konkretnego konceptu, idei. Wolałbym od studyjnych wersji konkretne nagranie live z koncertu (przykładem może być zestaw Live: In the Shadow of the Blues z 2006 roku, pokazujący dopiero co reaktywowany zespół w wybornej formie – najlepiej porównać Burn z tamtego koncertu, do wersji z The Purple Album – niebo a ziemia). Z pewnością zabrzmiałoby to wszystko naturalniej i być może po prostu lepiej. Panie Coverdale, prosimy o krążek z premierowym materiałem. Panowie z Uriah Heep, Nazareth a nawet byli koledzy z Deep Purple pokazują w ostatnich lat, że można nagrywać regularnie solidne płyty bez wątpliwych ucieczek w kierunku ponownych nagrań własnych klasyków. Przecież wszyscy wiedzą, że potrafisz.

Fot.: Frontiers Records.

Write a Review

Opublikowane przez

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Tagi
Śledź nas
Patronat

2 Komentarze

  • Co recenzja, to miazga. Naprawdę niczego fajnego nie da się na tej płycie wysłuchać????

  • Dupy nie recenzenci, przepisują jeden od drugiego, cwaniaki.

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *