Tegoroczna edycja OFF Festivalu nie pozostawiła wątpliwości wobec tego, że muzyczne i artystyczne wybory organizatorów nie są przypadkowe. Nawet jeśli nie zna się większości line-upowych propozycji, warto im zaufać. Największy polski festiwal muzyki alternatywnej przyciągnął w pierwszy sierpniowy weekend dziesiątki tysięcy uczestników, którzy mieli okazję odkryć zupełnie nieznany potencjał koncertowy części artystów i bawić się z tymi, których uwielbiają. Na katowickich scenach zagościli między innymi: Sevdaliza, John Maus, Future Islands, Puma Blue, The Blaze, Baxter Dury, Nourished by Time, Edyta Bartosiewicz, Mount Kimbie i Grace Jones. Przeczytajcie o tym, co wydarzyło się podczas drugiego dnia festiwalu w Dolinie Trzech Stawów.
Sobotę na Scenie Głównej OFF-a rozpoczął zespół Klawo, septet z Trójmiasta z zamiłowaniem do jazzu i wariacji na jego temat. Na scenie zagościli: pianista Konstanty Kostka, pianiastka Malina Midera, flecistka i wokalistka Alicja Sobstyl, perkusista i klawiszowiec Tomasz Rafalski, trębacz Karol Tchórz, perkusista Jakub Krzanowski oraz basista Artur Szalsza. Eklektyzm i luz słyszalne w ich kompozycjach na płytach, równie dobrze wybrzmiały na scenie. Jazz mieszają z miłością do syntezatorów, funkowym groovem, hip-hopem czy afrobeatem, a równie swobodnie prowadzą dialog z publicznością. Zagrali między innymi Neon Pigeon, I Feel Sth i Jo! TRN Raps (z dedykacją dla Torunia).
Na Open Stage BLIK kilka utworów zaprezentowały Piksele – trio tworzone przez poetę Wojciecha Brzoskę, producenta Arbuza Arbuzińskiego i trębacza Marcina Markiewicza. Ich płyta Martwe zyskała miano postpandemicznej trip-hopowej opowieści o samotności, przemijaniu i stracie, a na OFF-ie właśnie te historie mogliśmy usłyszeć. Wszystkim festiwalowym koncertom na scenie BLIK towarzyszyło symultaniczne tłumaczenie na polski język migowy, a pomiędzy występami uczestnicy festiwalu mogli wziąć udział w warsztatach i poznać jego podstawowe zwroty.
Po ogłoszeniu zamiany w porach występów Johna Mausa z Clavishem, pod namiotem (godzinę wcześniej niż planowano) pojawił się amerykański baryton. Maus miał zagościć na OFF-ie już w 2018 roku, jednak odwołał wtedy całą trasę koncertową z powodu śmierci brata. Sobotni T Tent artysta wypełnił po brzegi, a swój solo show rozpoczął od Castles in the Grave. Synthpopowe podkłady połączone z eksperymentami na granicy postpunku oraz muzyki renesansu i baroku stały się tłem dla jego scenicznej nadaktywności, śpiewu i krzyków. Wyśpiewywanie give me give me give me some love przeplatał rytmicznym zginaniem i prostowaniem przedramion, Bennington zaczął od nieustannego skakania, między zwrotkami uderzając się w twarz, a w Rights for gays biegał w dwie strony wzdłuż krawędzi sceny śpiewając i zatrzymywał się po to, aby krzyczeć do mikrofonu. Po kilku utworach jego koszula wyglądała jak ubrania po festiwalowej ulewie dzień wcześniej. Nie zabrakło Keep Pushing On, Maniac i Cop Killer. Zgrzytanie zębami, wymachy głową, gwałtowne skłony i okładanie się pięściami w czasie występu to znak rozpoznawczy amerykańskiego artysty, przywodzący na myśl zachowania autostymulujące u osób w spektrum. Uczestniczenie w tym ekspresyjnym występie z pewnością zaliczam do najlepszych elementów tegorocznego OFF-a.
Na Scenie Leśnej o zachodzie słońca pojawił się przedstawiciel brytyjskiego rapu – Clavish w złotym łańcuchu na szyi. Rapował o gangach, dragach, przemocy, dobrych kumplach, którzy sprowadzą cię na złą drogę i złych kobietach, a publiczność kiwała się w rytm serwowanych przez niego kawałków. Główna Scena należała następnie do Baxtera Dury’ego, jednego z najbardziej nieprzewidywalnych artystów brytyjskiej sceny niezależnej. Koncert rozpoczął od Leak at the Disco i I’m Not Your Dog – utworu, który Artur Rojek uznał za najlepszy do zapętlenia przed festiwalem. W repertuarze znalazły się również tytuły z wydanej w czerwcu, siódmej płyty Thought I Was Better Than You, na której muzyk kwestionuje swoje pochodzenie (jako syn legendy punka), poważne introspekcje zabarwiając poczuciem humoru. W białej koszuli i dobrze skrojonym garniturze roznosił katowicką scenę, wymachując apaszką, która raz znajdowała się na jego szyi, zaraz na mikrofonie, a później na głowie. Tańczył z mikrofonowym statywem i z szaleństwem w oczach przyjmował najróżniejsze pozy (łączące rock 'n’ rolla i sztuki walki), porywając publiczność do tańca. Głosem zachwycała również grająca na klawiszach Fabienne Debarre, wspaniale uzupełniająca główną narrację wokalno-deklamacyjną. Trudno było przejść obojętnie obok Aylesbury Boy, Pleasure czy Cocaine Man – Baxtera Dury’ego z pewnością można umieścić na podium scenicznych zwierząt tegorocznej edycji festiwalu. W końcówce wykrzykiwał: Bardzo Cię kochamy, Polsko! Jesteście cholernie piękni!
W tym samym czasie wylewający się z namiotu T Tent tłum śpiewał wraz z Edytą Bartosiewicz, między innymi Zabij swój strach, Ostatni, Jenny, Niewinność i Skłamałam. W pewnym momencie siedzącą z gitarą i czarującą głosem artystkę zaczęły zagłuszać dźwięki sąsiadującej Sceny Leśnej. – Mamy jakieś muzyczne towarzystwo. Ale mnie to nie przeszkadza, mam nadzieję, że Wam także – skomentowała Bartosiewicz i wróciła do roztaczania swojej nostalgicznej magii. Publiczność śpiewająca z artystką prawie każdy utwór okazała się nie tylko najbardziej rozśpiewaną na festiwalu, ale też najgłośniej skandującą prośbę o bis. Ta została spełniona.
Na wizytę nowojorskiej legendy w Katowicach, czyli zespołu Les Savy Fav, czekać należało długo. Jak zapowiadali go organizatorzy: to artyści, którzy przenieśli post-hardcore i noise rocka w XXI wiek, doczekali się setek naśladowców, ale oczywiście nikt nie może się równać z oryginałem. Energii oryginału mogli doświadczyć wszyscy zgromadzeni pod Sceną Leśną i z pewnością nie zapomną tego nigdy. Już na starcie charyzmatyczny wokalista Tim Harrington przy akompaniamencie The Equestrian zaszczycił swoją obecnością fanów, większość występu spędzając poza barierkami. Nieustanna ekscytacja publiczności, jak i ciągłe pogo widoczne były na scenicznych telebimach. Kamery śledziły roznegliżowanego Harringtona, który w pewnym momencie na scenę po łyk wody wrócił w bieliźnie. Za biegającym wśród publiczności wokalistą podążać musiała również ochrona, uważając na mikrofonowe kable, które za sobą ciągnął. Tim przybijał z nimi piątki, całował publiczność, oddawał jej mikrofon i wykrzykiwał: macie piękne ciała! Na fali rąk uczestników koncertu znalazł się w pewnym momencie również śmietnik. Pozostali muzycy, czyli Seth Jabour, Syd Butler, Harrison Haynes i Andrew Reuland, nie ruszali się ze sceny i niewzruszeni spoglądali tylko w kierunku bawiącego się wśród publiczności frontmana.
Czy po tylu emocjach coś jeszcze mogło nas zaskoczyć? I to jak! Na Scenie Głównej pojawiła się w złotej masce Grace Jones, hołdując występującemu na tej samej scenie dwa lata wcześniej Iggy’emu Popowi – zaczęła od jego Nightclubbing. Jones to najjaśniejsza gwiazda tegorocznej edycji festiwalu – ikona popkultury, muza Andy’ego Warhola, Helmuta Newtona i Jean-Paula Goude, aktorka, modelka i przede wszystkim piosenkarka. Kiedy królowa wyjdzie na scenę, nie będziemy mieli wyboru – zostaniemy niewolnikami. Jej i rytmu – zapowiadali ten występ organizatorzy, zupełnie proroczo. Grace, sącząc wino na scenie, zachwycała kilkukrotnymi zmianami stroju, czarowała charyzmą i gracją, rozbawiała publiczność wchodząc z nią w dialog i świetnie się bawiła. Zaśpiewała My Jamaican Guy, Demolition Man, I’ve Seen That Face Before (Libertango) i Love Is the Drug. W czasie koncertu wchodziła na sceniczną rampę, położyła się na jej barierce, a w finale zeszła ze sceny, aby siedząc na ramionach ochroniarza (gdybyście tylko mogli zobaczyć wtedy jego minę) w deszczu konfetti zbijać piątki z publicznością. Podczas śpiewania kończącego show utworu Slave to the Rhythm siedemdziesięciosześciolatka kręciła hula-hoopem przez… co najmniej dziesięć minut. Trudno było oderwać od niej wzrok i uwierzyć, że wszystko, co się widzi, dzieje się naprawdę. Występ z kategorii niezapomnianych.
Festiwalową noc zakończyli na Scenie Leśnej muzycy z Niemiec, czyli Zimmer90. Joscha i Finn w zeszłym roku nagrali utwór What Love Is, który stał się viralem w mediach społecznościowych. Nie zmieniło to jednak ich podejścia do muzyki – jak przyznali mi w rozmowie przed koncertem, nie ma dla nich znaczenia to, czy ich utwór staje się globalnym hitem, czy nie. Na OFF-ie wystąpili z perkusistą Michim, tworząc niesamowicie przyjemną atmosferę końcówki lata, bawiąc się elektroniką zestawioną z indie rockiem i akcentami klubowymi. Ich występ skojarzył mi się z doświadczeniami koncertowymi M83 i Caribou, a kiedy wrócili na bis, cała rozchodząca się publiczność momentalnie zawróciła, aby wspólnie z nimi zaśpiewać I can see you movin’ all night long / I can see you dancing to your favorite song.
PRZECZYTAJ O POZOSTAŁYCH DNIACH FESTIWALU:
Fot. i info.: OFF Festival