Orange Warsaw Festival 2022: Foals z nowymi utworami, szczypta grime’u i roztańczona Florence [relacja, dzień drugi]

Orange Warsaw Festival na warszawskiej mapie gości od 2008 roku, a jego promotorem od 2016 jest AlterArt. Zaczynał na Placu Defilad, a obecnie odbywa się na Torze Wyścigów Konnych Warszawa-Służewiec. W pierwszy weekend czerwca 2022 roku wrócił po dwuletniej przerwie spowodowanej przez pandemię, a w jego line-upie zagościli między innymi: Florence and the Machine, Foals, Tyler, The Creator, Nas, Charli XCX, Stormzy i Sigrid. W ciągu dwóch dni zgromadził blisko 50 000 festiwalowiczek i festiwalowiczów.

Sobotnia część festiwalu poprzedzona była kilkoma zmianami line-upu, w tym dość niespodziewaną i spowodowaną problemami z lotem Earla Sweatshirta. W związku z jego początkowym opóźnieniem na scenie głównej zagościła Rosalie., a ostatecznie w zastępstwie za rapera z LA w namiocie wystąpili Kuba Karaś i Piotr Rogucki.

Wspomnianej już Rosalie. w czarnym kombinezonie i kurtce motocyklowej z jaskrawozielonymi akcentami towarzyszył zespół tancerzy. Piosenkarka zaprezentowała odświeżone wersje polskich utworów, między innymi z wydanej przed pandemią płyty IDeal., oraz starsze kawałki po angielsku. Godzinę wcześniej, bo o 16:00, festiwalowiczów pod namiotem Warsaw Stage rozgrzewała Kasia Lins. Zapowiedziała, że jeżeli publiczność postara się, żeby koncert był nieetyczny i niemoralny, to artyści ze sceny się odwdzięczą. Fascynująca się dziełami Lyncha artystka, cała w czerni, wraz z zespołem zaprezentowała zebranym mroczne i klimatyczne aranżacje. Dobrze mi w dusznych, gęstych, a zarazem wyrazistych brzmieniach – mówiła w rozmowie z „Vogue Poland” i takie też zapewniła przybyłym na Służewiec. Wybrzmiały między innymi: Rób tak dalej, Boże, Kobiety by Bukowski, Śniłam, że jest spokój czy Wiersz ostatni. Wiem, że czego chcesz / O czym nie wiesz, że ja wiem / Przecież drżysz, kiedy widzisz / Jak szaleję za Philipem Rothem – niosło się ze sceny, spotykając się z rytmicznymi oklaskami oraz gorącymi owacjami.

Kolejny pod namiotem w ciepłe czerwcowe popołudnie pojawił się Kukon, czyli Jakub Konopka, ale nie sam, a z dwoma hypemanami. Rapowemu klimatowi towarzyszyło rytmiczne machanie rękami publiczności i podchwytywanie wersów płynących z głośników. Te w dużej mierze poruszały temat narkotyków (Emocje są wredne, narkotyki we mnie / Narkotyki, weź je, będzie trochę luźniej; Gubię szlugi, zapalar, kluczyki (aha) / Przenocuj mnie proszę, zostaw narkotyki), a przynajmniej te kilka, które miałam okazję usłyszeć. Na scenicznym tle przeważały czerwone iluminacje, a utwory oddzielały od siebie odgłosy stadionowych trąbek. Publiczność wydawała się usatysfakcjonowana.

Na Orange Stage tuż po 19:00 zagościła grupa Foals – gitarzyści: Yannis Philippakis i Jimmy Smith oraz perkusista Jack Bevan. Artyści z Oksfordu rozpoczęli występ od Wake Me Up, utworu zapowiadającego siódmy album zespołu i jednocześnie pierwszy nagrany bez klawiszowca Edwina Congreave’a. W informacji prasowej festiwalu znalazła się wypowiedź Philippakisa na temat nowych kawałków: Przeszliśmy pewną drogę eksperymentowania z dźwiękiem. Tym razem towarzyszyło nam pragnienie powrotu do pierwotnych założeń zespołu, gdzie rytm i gitary łączą się ze sobą w sposób architektoniczny. Chcieliśmy wbić się w muzykę na poziomie fizycznym i dobrze się z tym czuć. Każdy, kto w koncertach Foalsów uczestniczył, wie, że na żywo wyjątkowo sprzyjają wbijaniu się w muzykę na poziomie fizycznym, szczególnie jeśli mowa o tradycyjnym już pogo. Z zapowiadanej premierowej płyty Anglicy zagrali również 2AM2001, ale na setliście zagościły przede wszystkim znane, a wręcz sztandarowe koncertowo tytuły: Mountain at My Gates, Olympic Airways, My Number, In Degrees, What Went Down czy Spanish Sahara. Popisy perkusyjne Bevana i gitarowe Philippakisa przeszły do historii, jednak największe wrażenie na odbiorcach wywołał – jak zwykle na ich koncertach – spacer lidera grupy wśród tłumu do Two Steps, Twice. Jedyna pokoncertowa uwaga, jaką wymieniały się wszystkie z osób, z którymi rozmawiałam, dotyczyła unoszącego się w powietrzu w czasie występu zapachu gatunku Equus caballus, nieodłącznemu – jak się okazało – torowi wyścigów konnych.

Godzinę później Warsaw Stage zajęli bracia Kacperczyk, a tłum na ich koncercie wręcz wylewał się z namiotu. Maciek (teksty, gitara i wokal) i Paweł (perkusja i produkcja) na scenę zaprosili Julię Pośnik i Hodaka, którzy pojawili się gościnnie na ich płycie Kryzys Wieku Wczesnego. Występ duetu potrwał około 45 minut, ale głośne owacje wywołały artystów na scenę z powrotem i zapewniły piętnastominutowy bis, który zakończył śpiewany przez wszystkich Artysta z ASP.

Główną scenę o 21:00 przejął Stormzy, czyli Michael Omari czy też grime’owy fenomen, i porwał tłum. Bliżej estrady fani odbijali się od siebie, a dalej zatrzymywali przed ekranem nawet ci, którzy tego najwyraźniej nie planowali. Rapujący Brytyjczyk oddawał momentami scenę swojemu chórkowi wokalistek i wokalistów – Energy Crew, zwalniając nieco tempo i ustępując nostalgii. Kolorowe wizualizacje idealnie wpasowywały się w ruchy sceniczne dwumetrowego artysty do między innymi First Things First, Do Better czy Cigarettes & Cush. Końcówka występu składała się z Blinded by Your Grace, Pt. 2Vossi Bop oraz wybuchu confetti i zejścia rapera do oszołomionych fanów. Stormzy zrobił w Warszawie prawdziwe show.

Pod namiotem gościła już w tym czasie Norweżka Sigrid i zaczęła występ od jednego z najnowszych utworów – It Gets Dark. Na setliście, którą przygotowała, znalazły się również Burning Bridges, Thank Me Later, Mirror czy A Driver Saved My Night z wydanej w maju płyty How To Let Go, stanowiącej mieszankę popowej lekkości i artystycznej charyzmy. Niestety całości koncertu nie byłam w stanie wysłuchać z bliskiej scenie odległości, racząc się jedynie fragmentarycznymi odgłosami, słyszalnymi z licznych na terenie festiwalu długich kolejek. Poza wypełnionymi kolejkami festiwalowymi strefami jedną z atrakcji było też silent disco, któremu przewodzili: Tycjana, Kuvau / Hania Koczewska, Glass Hunters, DNTRT, Kotojeleń / Alex Koffer, WAE. Samej na taniec ze słuchawkami czasu mi nie wystarczyło, ale sala z didżejką wypełniła się po brzegi, a grane utwory z łatwością można było rozpoznać po wyśpiewujących je uczestnikach wydarzenia.

Największy tłum sobotniej nocy zgromadził się jednak przed Orange Stage o 23:00, wyczekując koncertu Florence and the Machine. Welch na scenę wbiegła boso w długiej, białej sukni, wyśpiewując Oh, bring your salt, bring your cigarette / Draw me a circle and I’ll protect / Heaven is here if you want it i zgotowała fanom… wspomniane niebo. Pod sceną zaroiło się od wianków i brokatu, których posiadacze wyśpiewywali zwrotki wraz z artystką, odgrywającą pełen wzniosłości i natchnienia spektakl, w roli anioła czy też elfa (oświetlenie jej sylwetki w bieli na czarnym tle). Nie było to niczym nowym dla tych, którzy mieli okazję doświadczyć go już wcześniej. Trzeci na setliście What Kind of Man został wyśpiewany przez Welch spacerującą między odbiorcami wraz ze starającą się nadążyć za nią ochroną. What kind of man loves like this? / What kind of man? – pytała swoim potężnym głosem, skacząc na bosaka pomiędzy pragnącą dotknąć jej zwiewnej sukni czy kasztanowych loków publicznością. Stojąca dalej reszta uczestników tego widowiska, bez takich szans, mogła obserwować wszystko na telebimach. – Uwielbiamy tu przyjeżdżać. Zawsze witacie nas wiankami i tym wszystkim. Jesteście piękni, kocham was – mówiła do polskich wielbicieli Brytyjka. Utwór Free Welch zaśpiewała ze ściskaną w dłoni, w okolicy serca, flagą Ukrainy, dedykując go ofiarom trwającej wojny. Dream Girl Evil zagościł na Służewcu premierowo w wersji live, tak jak i podczas bisu Light of Love. Pełne emocji i ekspresji wykonania popularnych utworów wprawiały w oszołomie – nawet nie będąc wierną odbiorczynią czy wiernym odbiorcą F+TM, trudno nie docenić takiego widowiska. Kawałek Ship to Wreck musiał zostać rozpoczynany dwukrotnie, ponieważ artystka zauważyła wystające ze sceny gwoździki i poprosiła zespół techniczny o ich zabezpieczenie. Finalnie na niewiele się to zdało, bo tuż pod koniec koncertu okazało się, że zahaczyła o gwoździa stopą. Nie przeszkodziło jej to jednak w kontynuacji występu, dodała tylko żartobliwie: Co to za festiwal bez krwi na scenie? W ostatnim, granym na bis utworze Dog Days Are Over poprosiła, aby wszyscy schowali telefony i skakali wraz z nią, śpiewając: The dog days are over / The dog days are done / The horses are coming / So you better run. Artystyczny performance, pełen magii, ale i autentyczności był czymś, co przypomniało mi, ile doświadczeń koncertowych zabrała nam pandemia. I choć SARS-CoV-2 nie zniknął, to warto docenić możliwość powrotów do występów na żywo.

Brak Earla Sweatshirta organizatorzy postarali się zrekompensować uczestnikom Orange Warsaw Festivalu, w ostatniej chwili zastępując go duetem Karaś/Rogucki. Polacy w namiocie prezentowali swój Ostatni bastion romantyzmu, jednak większość festiwalowiczek i festiwalowiczów w tym czasie zwracała kubki wielorazowego użytku, odzyskując kaucję, i zmierzała do wyjścia. Wielorazowe kubki na piwo nie są żadną nowością na festiwalach, na Festiwalu Tauron Nowa Muzyka obecne były już w 2017 roku, ale (co wydaje się formą innowacji) na OWF zagościły wolontariuszki w zielonych t-shirtach z napisem FESTIVAL EKO-TEAM, mające za zadanie sprzątać terenu koncertów na bieżąco. OWF, poza eko-plusami, okazał się całkiem przyjemnym miejskim festiwalem. 

Fot. i inf.: Orange Warsaw Festival, materiały prasowe AlterArt

Write a Review

Opublikowane przez

Małgorzata Kilijanek

Pasjonatka sztuki szeroko pojętej. Z wystawy chętnie pobiegnie do kina, zahaczy o targi książki, a w drodze powrotnej przeczyta w biegu fragment „Przekroju” czy „Magazynu Pismo”. Wielbicielka festiwali muzycznych oraz audycji radiowych, a także zagadnień naukowych, psychologii społecznej i czarnej kawy. Swoimi recenzjami, relacjami oraz poleceniami dzieli się z czytelniczkami i czytelnikami Głosu Kultury.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *