A co, jeśli ktoś, kto jest dla Ciebie najważniejszy na świecie, kogo kochasz bezwarunkowo, poprosi Cię o niemożliwe? Jeśli każe Ci przysiąc, że już nigdy nie będziesz sobą? Że już nigdy nie założysz zbroi, która cię chroni? Że już nigdy nie będziesz czuł się bezpieczny? A co, jeśli nosisz w sobie historię, o której zapomniałeś, choć ostatecznie to ona ukształtowała w tobie człowieka, którym jesteś? Nie twierdzę, że Ostatni Wiking – najnowszy film Andersa Thomasa Jensena – odpowiada na te pytania. Zadaje je jednak, a robi to w ten wyjątkowy sposób, w jaki potrafi robić to duński reżyser, który dwadzieścia lat temu rozkochał mnie w swoim talencie filmem Jabłka Adama. Wtedy też zostałam fanką Madsa Mikkelsena, choć jeszcze o tym nie wiedziałam.
Nietuzinkowego Ostatniego Wikinga na ekrany polskich kin wprowadza Best Film, a Głos Kultury objął produkcję patronatem medialnym.
Anker i Manfred to bracia, którzy mają spotkać się po raz pierwszy po kilkunastoletniej rozłące. Ten drugi czeka w zniecierpliwieniu, z siostrą, i kupuje sześćdziesiąt ulubionych bułek Ankera. Robi również napis powitalny z ususzonych własnoręcznie kwiatów. Dość bezceremonialny, dodajmy, napis, ale taki właśnie jest Manfred – rzeczowy, szczery i bezpretensjonalny. Ten pierwszy również nie może doczekać się spotkania, jednak z zupełnie innego powodu. Zwolniony z aresztu za rabunek, o którym głośno było w telewizji, pragnie wrócić po łup, którego do tej pory nie odnaleziono. Tak się natomiast składa, że miejsce zakopania skarbu zna tylko Manfred. A raczej John Lennon.
Spokojnie, już tłumaczę. Brat Ankera, którym pod jego nieobecność opiekowała się siostra, Freja, cierpi na dysocjacyjne zaburzenie osobowości. Jest w nim więc dwoje ludzi, z czego jeden jest Manfredem, jakim pamięta go brat, drugi natomiast to legendarny założyciel zespołu The Beatles. Jensen dorzuca do tego niemalże mafijne porachunki, sporo przemocy, która nie pyta o płeć ani nie daje drugich szans; dziwne, skore do kłótni małżeństwo i… mielibyśmy z tego przepyszną czarną komedię pełną absurdów. Mielibyśmy. Jednak twórca Jeźdźców sprawiedliwości (recenzję filmu znajdziecie TUTAJ) nie byłby sobą, gdyby nie zabrnął jeszcze głębiej w mrok, przeszłość i umysły bohaterów. W traumy, które naznaczają na całe życie. Które tworzą człowieka i stanowią ten element układanki, którego brakuje najbardziej, a którego nie widzimy do samego końca, mając go dosłownie pod nosem. Dlatego finalnie dostajemy nietuzinkowy dramat i przepyszną czarną komedię, a jedno poprzetykane jest z drugim bardzo drobiazgowo i skrupulatnie.
Jensen z jednej strony stopniuje napięcie, choć w pewien sposób widz od początku siedzi przed ekranem pełen oczekiwania, z drugiej jednak cały czas daje do zrozumienia, że nie będzie bawił się w półśrodki. Tam, gdzie mają być krew i brutalność – będą brunatnoczerwone plamy i trzask łamanych kości; tam, gdzie pokiereszowana ma być dusza – będzie słychać syk uciekającego z niej systematycznie powietrza. Tam, gdzie absurdem i śmiechem będziemy leczyć się z obrzydliwej i brudnej rzeczywistości – będzie kolorowo, zabawnie i nietuzinkowo. Ostatni Wiking to wyjątkowa mieszanka, zwłaszcza że poważne tematy, które porusza, te, które chwytają nas dosłownie za serce, i które zostają z nami po seansie, nie są ani dodatkiem, który ma zrównoważyć tę absurdalną opowieść o ukrytym skarbie i gangsterskich porachunkach, ani główną, mdlącą osią wydarzeń. Pełnią równorzędną do humoru i abstrakcji funkcję – idą z nimi ramię w ramię i łeb w łeb niczym przechodzący przez pasy na okładce Abbey Road legendarni muzycy.
Problematyka traum i pokiereszowanego dzieciństwa, wydarzeń, które ukształtowały bohaterów, mimo że o nich nie pamiętają lub pamiętają tylko szczątkowo, została perfekcyjnie ograna przez twórców filmu i sprytnie poprowadzona przez cały seans, choć widz na początku nie musi i nie powinien wiedzieć, że właśnie tutaj już jest o tym mowa. Dlaczego Manfred to John Lennon? Dlaczego Anker jest taki, jaki jest? Dlaczego John wciąż wyskakuje przez okna i kradnie obcym ludziom psy? Dlaczego Anker tak bardzo nienawidzi (a może boi się?) alternatywnej osobowości brata? Za tym kryje się historia, którą Jensen rozwija przed nami powoli, ale konsekwentnie i aż przykro, że nie jest to opowieść serialowa, bo chciałoby się poznać więcej szczegółów (choć przykrych) i odkryć cały emocjonalny wachlarz bohaterów. Zwłaszcza że idą za tym nie byle jakie zdolności aktorskie.
Mads Mikkelesen sprawdza się w każdej roli. I choć wiemy o tym doskonale nie od dzisiaj, to jego talent i przede wszystkim aktorska gibkość, która pozwala mu się wiarygodnie wcielić w każdą postać – wciąż zadziwiają. Ostatni wiking to film, w którym duński aktor znowu jest inny, znowu pokazuje inny wachlarz emocji i nosi w sobie inną historię, a my wierzymy w nią bez zająknięcia. Ekspresyjność Manfreda nie jest wysoka, ale i tak Mikkelsen wyciąga z tej kreacji tyle, ile się dało, dokładnie tyle, ile potrzebuje widz, by ta opowieść ożyła także w jego głowie. Również aparycja aktora zmienia się tutaj, a przecież nie jest on posiadaczem urody nijakiej i mało zapamiętywalnej. Obsadzenie go w roli Manfreda (czy też Johna Lennona) było dla tego filmu jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą decyzją.
Jednak reszta obsady również spisuje się świetnie. Wcielający się w Ankera Nikolaj Lie Kass stworzył całkowite przeciwieństwo swojego filmowego brata, a jego postać przechodzi w tej historii wiarygodną, choć nie spektakularną (być może sprzyja to owej wiarygodności) przemianę. Zarówno z nimi, jak i pozostałymi aktorami Anders Thomas Jensen nie pracował pierwszy raz. To bowiem ten typ reżysera, który z upodobaniem obsadza sprawdzonych i, co za tym zapewne idzie, w pewien sposób ulubionych aktorów. Mamy tu niemały krąg artystów, którzy spotkali się już podczas kręcenia Jeźdźców sprawiedliwości (Lars Brygman, Nicolas Bro), ale także i niektórzy z nich dawno temu podczas realizacji Jabłek Adama (Nicolas Bro). Część z nich miała ze sobą styczność również w Bękarcie, którego Jensen jest współscenarzystą (recenzję Bękarta możecie przeczytać TUTAJ)
Zacne grono, prawda? Ale nie byle jaki film wymaga nie byle jakiej oprawy, a o Ostatnim wikingu ostatnie, co możemy powiedzieć, to to, że jest to film byle jaki…
Klamrą dla opowieści o Manfredzie, Ankerze, ukrytym skarbie i odnalezionych traumach jest przypowieść o pewnym wikińskim plemieniu. Przypowieść brutalna, choć opowiedziana z zaskakującą lekkością, stylem narracji przypominająca opowiastkę dla dzieci. Mamy więc dwie historie, a jedna zamyka się w drugiej, ta druga zaś wynika z pierwszej. Łączy je jednak przede wszystkim problem inności i tego, jak postrzegana jest przez społeczeństwo. Jak wiele szkód wyrządza nie sama inność, lecz to, że nie potrafimy jej zaakceptować, jakby nie rozumiejąc, że to my, obserwatorzy, „wytykacze” palcami, tworzymy ją najsilniej, nie zaś ten, który jest jej „nosicielem”. Czy można zmienić cały świat dla jednej osoby? Tylko po to, by czuła się szczęśliwa, silna, zdrowa… normalna? Jensen już w Jabłkach… poruszał ten wątek, choć w nieco inny sposób. Odpowiedzi, jak zwykle, poszukać musimy w sobie, ale właśnie z takimi pytaniami powinny pozostawiać nas dobre filmy.
Jeśli złego człowieka robią ze mnie marzenia i to, że nie bardzo odróżniam fantazje od rzeczywistości […], to nazwijcie mnie chorym draniem.
Te słowa, pod koniec filmu wypowiada jeden z bohaterów. I chyba każdy z nas przynajmniej raz w życiu był tym chorym draniem albo bardzo pragnął nim być. Za rzadko myślimy o tym, że świat naszych absurdalnych lęków i fobii bywa równie irracjonalny, co świat niepoprawnych marzycieli lub ludzi atypowych… Z tym że ich często jest zwyczajnie szczęśliwszy.
A skoro mowa już o szczęściu, zatrzymajmy się na moment przy aspekcie wizualnym filmu. Ostatni Wiking to również bowiem pod tym względem przepięknie zrealizowany film, gdzie ujęcia są wyważone, a najazdy mają swój sens. Gdzie surowe, ale piękne lasy skrywają niejedną tajemnicę, nie tylko przed bohaterami, ale również przed widzem. Najnowsze dzieło Jensena prezentuje się znakomicie i widz przyjmuje je z aprobatą każdym zmysłem. Niewiele jest tu rzeczy przypadkowych, większość to wspaniale przemyślane zakręty, ślepe ścieżki i manewry cofania.
Ostatni Wiking to kolejny film Jensena, który zostaje w głowie i w sercu. Który wzbudza we mnie potrzebę obejrzenia go ponownie – najlepiej jak najszybciej, najlepiej z kimś bliskim, by podzielić się wrażeniami. Tym bardziej że jest to film bądź co bądź również o rodzinie, o potrzebie bliskości i szacunku. O akceptacji bez względu na wszystko. O poczuciu bezpieczeństwa, które na długo zostało odebrane. O inności, która nie musi, a wręcz nie powinna być wadą. O rodzinie, która potrafi jednak zranić tak, że boli do końca życia. A z ran tych, otwierających się na nowo, nie wypływa krew, a uporczywie brzmiąca melodia, której nie chce się śpiewać. Ale ona nie odchodzi.
Ostatni Wiking to niesamowita filmowa przygoda, w której smutek i refleksja walczą o uwagę widza z ciętym językiem i czarnym humorem. To mieszanka, która zasługuje na Waszą uwagę, bo takich filmów po prostu się nie przegapia. Nie wypada. Nawet jeżeli jest się chorym draniem. Tym bardziej, jeżeli się nim jest.



















