Niedawno mieliśmy pierwszą rocznicę śmierci Davida Bowiego. To dobra okazja, aby z pewnej perspektywy spojrzeć na karierę i twórczość muzyka. Paul Trynka w swojej biografii Starman. Człowiek, który spadł na ziemię w kompleksowy i wyczerpujący sposób opowiada o niesamowitej karierze muzyka, którego geniusz odkrywają kolejne pokolenia. Po lekturze tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że Bowie to bóg.
To jest dla mnie fascynujące w postaci Davida Bowiego, że ten artysta, jak mało który z herosów rocka, jest bohaterem wszystkich pokoleń fanów muzyki po roku 1970. Był gwiazdą glam i hard rocka lat siedemdziesiątych, stał w awangardzie nowej fali przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a także trafił pod strzechy gospodyń domowych wielkim, radiowym hitem roku 1983, czyli Let’s Dance. Artystycznie, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, nieco spuścił z tonu, stał się po prostu megagwiazdą pokroju Queen, Michaela Jacksona i chyba osiągnął pewien pułap nie do przeskoczenia; był od tego momentu artystą ostrożnym, nieco wyrachowanym. Wydawało, że się Bowie będzie wieczny, jednak na trasie promującej niezły krążek Reality muzyk doznał rozległego ataku serca i o Davidzie było cicho przez długich 10 lat. W końcu ni stąd, ni zowąd 9 stycznia 2013 roku Bowie wypuścił singiel Where Are We Now? i zapowiedział powrót płytą The Next Day. Świat znowu oszalał na jego punkcie. Nowa płyta stała się bestsellerem w wielu krajach. Bowie znowu był bogiem i nie zamierzał przestać, ponieważ zaskakująco szybko pojawiła się kolejna jego płyta Blackstar. Chyba nikt w dniu premiery nie spodziewał się, że ten krążek będzie pożegnaniem artysty ze światem.
Wydaje mi się, że ponadczasowość Bowiego jest kluczem do zrozumienia jego geniuszu. Zasadniczo żadna jego płyta, może poza debiutem, się nie zestarzała, a nagrania z nich do dzisiaj brzmią świeżo i inspirują nowych artystów. Wielkość Bowiego mierzy się też tym, że na przestrzeni całej kariery był jak kameleon, zmiany stylu z płyty na płytę były dla niego czymś naturalnym i ani trochę sztucznym czy wymuszonym. Chwała autorowi Starman. Człowiek, który spadł na ziemię że postanowił dokładnie prześledzić proces twórczy u Bowiego, iż nie skupił się wyłącznie na jego pozascenicznych ekscesach, pokazując światu, że David to przede wszystkim genialny muzyk, wizjoner i artysta o niespotykanie szerokich horyzontach. Chwała tym bardziej Paulowi Trynce za to, że nie zapomniał o ludziach, bez których być może David nie stałby się megagwiazdą jak Mick Ronson i Tony Visconti. Pamiętał o otoczeniu artysty, bez którego mam wrażenie, że Bowie by sobie jednak nie poradził aż w takim stopniu.
Ogólnie rzecz biorąc, opowieść Trynki o Davidzie z lat siedemdziesiątych jest mieszaniną rock’n’rollowego szaleństwa pełnego seksu i narkotyków z twardym, często bezlitosnym światem show-biznesu, w którym niestety David wydawał się zależny od chciwych menedżerów i wydawców. Zaskakujące, że dopiero rok 1983, kontrakt z EMI i sukces Let’s Dance zapewnił Bowiemu finansową stabilizację. Faktem jest, że młody muzyk na początku lat siedemdziesiątych, połechtany sukcesem singla Space Oddity, za wszelką cenę chciał zostać gwiazdą pokroju Beatlesów i momentami dokonywał niekoniecznie trafionych wyborów w swojej karierze. Niejednokrotnie sukces artystyczny u niego kompletnie rozmijał się z sukcesem komercyjnym. Zaskakujące, a zarazem smutne, jednak nie tylko Bowie cierpiał z powodu nieuczciwych menedżerów.
Najciekawsze, że pomimo biznesowych pomyłek Bowie, jak już wspominałem, zasadniczo nigdy nie potknął się pod względem artystycznym. Trynce daleko od wychwalania wszystkich dzieł artysty pod niebiosa, fakty jednak są takie, iż pomimo tego, że Bowie momentami bezczelnie zmieniał stylistykę pod wpływem obowiązujących trendów, to zawsze takie zmiany gwarantowały u niego artystyczną jakość, co może potwierdzać m.in. soulowa płyta Young Americans, chłodna, nowofalowa Low czy dyskotekowa wręcz Let’s Dance. Trynka zagląda za kulisy powstawania tych płyt, a dla mnie to wartość zdecydowanie dodatnia tej pozycji. Przykład? Geneza powstania Rebel Rebel. Dla mnie ten hit jednoznacznie kojarzy się ze Stonesami, byłem pewien, że taki efekt osiągnął David w sposób niezamierzony. No cóż, pomyliłem się, bo jak wyjaśnia autor biografii, Bowie celowo zerżnął styl ekipy Jaggera i Richardsa dla swoich potrzeb. No cóż, jak mawiał Picasso: wielcy artyści kopiują, a geniusz kradnie.
Zasadniczo opowieść o początkach Bowiego, rozkwicie jego kariery, aż do momentu Let’s Dance, to najlepsza część książki, bo co tu dużo mówić, najbardziej inspirujący, nowatorski Bowie, to ten sprzed 1983 roku, później David starał się iść raczej z nurtem aniżeli pod prąd, dbając o swoje muzyczno-biznesowe imperium. Niewątpliwie i wówczas nagrywał albumy wybitne, jak 1. Outside czy Heathen, nie mówiąc o wspaniałym Blackstar. Po 1983 roku Bowie wyraźnie wyhamował, stał się… grzeczny, nieco wyrachowany pod względem wizerunku, odcinał się wyraźnie od szalonych lat siedemdziesiątych, w których potrafił skonfundowanemu dziennikarzowi Rolling Stone’a wyznać, jak gdyby nigdy nic, że jest gejem, niejako wywołując niemały skandal, a przy okazji premiery Station to Station niejednokrotnie oskarżany był o poglądy nazistowskie.
Czytając publikację Starman. Człowiek, który spadł na ziemię, zastanawiałem się, który Bowie jest tym prawdziwym. Czy jest nim artysta przebierający pozę Ziggy’ego, White Duke’a bądź innego kosmity, czy jednak wyluzowany, opalony, uśmiechnięty Bowie z późniejszego okresu działalności, przypominający nieco biznesmena i celebrytę. Pojawiają się pytania, czy postać Ziggy’ego nie była jednak czystą, artystyczną kreacją, tylko postacią mającą na celu zwrócić na siebie uwagę, przyciągnąć publiczność i pozwolić zarobić pieniądze oraz zyskać sławę? A Bowie, jak sam Trynka podkreślał, miał niesamowite parcie na sukces i tylko nieuczciwi menedżerowie przeszkadzali mu w tym. Z drugiej strony była i jest muzyka, która do dzisiaj poraża energią, szczerością, bezpośredniością przekazu pomieszaną z artystycznym poszukiwaniem właściwego brzmienia, riffu czy melodii, która zawładnie światem.
Paul Trynka przedstawił w najdrobniejszych szczegółach życie i twórczość Davida Bowiego. Jego bogaty życiorys i ogromna dyskografia, niemożliwa do stylistycznego zaszufladkowania, prowokuje pytanie: kim tak naprawdę był David Bowie? Pomimo szczerych chęci, mam wrażenie, że autor niekoniecznie starał się odpowiedzieć na to pytanie, zostawiając je czytelnikowi. I słusznie, bo wydaje mi się, że sam Bowie by sobie tego nie życzył.
Fot.: Sine Qua Non