Perwersyjny labirynt znaczeń – Paul Thomas Anderson – „Nić widmo” [recenzja]

Paul Thomas Anderson to osobowość słusznie stawiana w jednym szeregu z największymi legendami kina. Twórczość Amerykanina charakteryzuje unikalne podejście do medium, wyróżniające się na tle hollywoodzkiego rzemiosła. Jednak powszechne uwielbienie dzieł autora Boogie Nights nie przekłada się niestety na sukcesy Oscarowe, albowiem podobnie jak Alfred Hitchcock czy Stanley Kubrick, ów reżyser notorycznie otrzymuje nominacje, lecz jakimś dziwnym trafem złota statuetka nie chce wpaść w jego ręce. Osobliwy przypadek Nici widmo po raz kolejny potwierdza tezę mówiącą o tym, że Szanowna Akademia prawdziwych artystów po prostu nie lubi. Spektakularny triumf Kształtu wody nad wspomnianym obrazem należy traktować jako kolejną plamę na, mocno już nadszarpniętym honorze słynnej ceremonii. Na szczęście istnieje też świat, gdzie drogie figurki nie mają aż tak wielkiego znaczenia. Każdy widz, wybierając egzystencję w tym uniwersum, wyświadcza sam sobie ogromną przysługę, gdyż unika popełnienia ciężkiego grzechu kinomana, jakim jest niedocenienie arcydzieła.

Wbrew pozorom, znakomitości tej poruszającej opowieści o relacji sławnego krawca Reynoldsa Woodcocka (ponoć ostatnia rola Daniela Day-Lewisa) i jego inspirującej muzy Almy (hipnotyzująca Vicky Krieps) nie należy szukać w świetnej ścieżce dźwiękowej autorstwa Jonny’ego Greenwooda, pięknych kostiumach oraz scenografii czy nawet precyzyjnej strukturze narracyjnej. To oczywiste, powierzchowne zalety, które są jedynie elementami bardziej wyrafinowanej gry, jaką Anderson prowadzi z odbiorcą. Na czym dokładnie polega ta zabawa i w czym tkwi jej sedno? Otóż wyjątkowość Nici widmo ma związek z radykalną fetyszyzacją detali. Wszystkie warstwy przedstawionej historii, od tematycznej przez czysto estetyczno-formalną, zostały naszpikowane szczegółami, wywracającymi do góry nogami nasze oczekiwania związane z ogranymi motywami pożądania, obsesji oraz rodzącego się uczucia.

Subtelne reżyserskie sztuczki widać chociażby podczas wspólnych scen ekranowej pary. Począwszy od pierwszego spotkania aż do momentów pogłębiających skomplikowany związek, bohaterowie odgrywają swoje partie na dwóch różnych płaszczyznach. Pozornie mamy do czynienia z klasyczną sytuacją – mężczyzna dominuje nad zafascynowaną nim uległą kobietą. Słowa i zachowania dwójki nabierają nas na tę interpretację, testując spostrzegawczość odbiorcy. Ten, kto zachowa wzmożoną czujność podczas seansu, zauważy bowiem, że prawdziwy sens ukrywa się nie w przekazie werbalnym, a raczej mowie ciała. Gesty oraz spojrzenia protagonistów stanowią interesujący komentarz na temat stosunków międzyludzkich w kontekście władzy i poczucia kontroli. Przywdziana przez Woodcocka maska siłacza regularnie pęka pod wpływem odpowiednio dozowanych sugestii, takich jak uciekający wzrok zdradzający głęboko skrywaną niepewność siebie czy skuloną postawę, ukazującą chłopięcą niewinność. Podczas gdy wypowiadane przez niego słowa wyrażają iluzoryczną niezależność, komunikaty niewerbalne rysują tę osobę jako kilkudziesięcioletnie dziecko, potrzebujące opieki zaufanej osoby. Z kolei Alma, która teoretycznie poddaje się autorytetowi postaci granej przez Day-Lewisa, tak naprawdę gra pierwsze skrzypce w tej intrygującej relacji. Wystarczy przyjrzeć się scenie, podczas której pewnym ruchem zamyka drzwi od sypialni, odgradzając bezbronnego Reynoldsa od reszty świata. Ten jeden krótki moment udowadnia, że ukochana krawca dokładnie wie, czego chce, i zewnętrzne siły, ucieleśnione przez działania apodyktycznej siostry oraz emocjonalny pancerz Woodcocka, nie są w stanie jej zatrzymać.

Innym istotnym elementem układanki w Nici widmo są sekwencje projektowania oraz przymiarek poszczególnych strojów. Pieczołowitość, z jaką Anderson przedstawia mistrza przy pracy, można odebrać na kilka sposobów. Te piękne wizualnie sceny mają za zadanie m.in. powiedzieć nam coś o obsesyjnym perfekcjonizmie artysty. Główny bohater przykłada wagę do każdego, nawet najmniejszego detalu, uparcie dążąc do zrealizowania wizji idealnej. Kamera pokazująca na zbliżeniach faktury i barwy tkanin przybliża świat mody widziany oczyma wizjonera całkowicie oddanego sztuce. Nagromadzenie podobnych ujęć ma jednak również nieco inne znaczenie. Dążenie do spełnienia wymarzonych pomysłów można też odczytać jako nawiązanie do uczuciowego życia bohatera, traktującego Almę jako dzieło sztuki i pragnącego ją od początku do końca uformować według własnego zamysłu. To, co w kontekście zawodowym jest kreatywną siłą, w życiu prywatnym staje się niezdrową żądzą kontrolowania drugiego człowieka. Jakby tego było mało, reżyser podrzuca jeszcze jedną interpretacyjną możliwość. Otóż całkiem prawdopodobne, że kult niezależności podlany zawiesistym sosem toksycznej ambicji to tylko zasłona dymna, odwracająca uwagę protagonisty od nieznośnego poczucia bezradności. Reynolds nie może pogodzić się z własnymi słabościami, więc kreuje rzeczywistość wykluczającą wstydliwe emocje.

Fabularna konstrukcja całości to także znaczeniowa studnia bez dna. Utkana z przewidywanych komponentów kostiumowego romansu historia, najpierw zaprasza do znanego każdemu kinomanowi świata, po to, by za chwilę wrzucić go na głęboką wodę. Gdy już przyzwyczajamy się do niespokojnego tempa, autor Aż poleje się krew podkręca intensywność poszczególnych scen do maksimum, obdarzając je dusznością psychologicznego dreszczowca. Innym razem pseudogotycki balon à la Emily Bronte przebija erupcja dowcipów dla miłośników psychoanalizy, po to, by chwilę później powrócić do intelektualnych akrobacji pomiędzy Freudem i Lacanem. Paul Thomas Anderson wyciska z filmowej materii wszystkiee soki, wywołując u odbiorcy metaforyczny (a może i nawet dosłowny) orgazm.

Takie dzieła jak Nić widmo udowadniają wyższość X Muzy nad innymi dziedzinami sztuki. Pełny obraz niuansów poruszanej problematyki mógł zaprezentować tylko i wyłącznie magiczny wielki ekran. Do pełni szczęścia potrzeba było odpowiedniego dyrygenta całego przedsięwzięcia oraz prawdziwego Dream Teamu współpracowników. Moja konkluzja brzmi bajkowo? No cóż… Ja też czasem nie wierzę w realne istnienie takich twórców jak Mr Anderson.

Ocena : 9/10

Fot.: United International Pictures

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *