Nie lubię superbohaterów. To chyba najbardziej adekwatne zdanie, gdy mowa o moich popkulturowych sympatiach. W zasadzie już od lat szczenięcych bardziej rajcowali mnie inni bohaterowie i prawie nigdy żaden z nich nie miał przedrostku „super”. Nie traktuję też tego jako wymówkę, ale w dzieciństwie i w młodości nikt też nie podstawił mi pod nos superbohaterskiego bakcyla, żebym go sobie mógł złapać. Oczywiście oglądałem filmy czy animacje traktujące o nadludzkich herosach, ale jakoś nie potrafiłem zrozumieć, co moich klasowych kolegów tak bardzo jara w tych wszystkich Super Manach czy innych X-manach. Właśnie, skoro jesteśmy przy czasach szkolnych: tu szybko zorientowałem się, że mój ulubiony typ bohatera to bohater bajroniczny. Wiecie: niezależny samotnik, tajemniczy buntownik lubiący przekraczać prawo, często noszący maski ze względu na wielką krzywdę wyrządzoną mu w przeszłości, ale przy tym dumny, uparty i wyniosły. Typ nieszczęśliwy, niepasujący do otoczenia. Wśród palety gwiazd, zarówno Marvela, jak i DC Comics, które trafiły do popkulturowej pierwszej ligi, trudno było mi znaleźć wśród nich kogoś, kto by mi pasował do tego typu. Chyba najbliżej ze wszystkich znanych mi bądź tych, którzy zdołali się przebić do mojej świadomości, superbohaterów pasujących pod „mój typ” był właśnie Mroczny Rycerz, którego niezmiennie lubię i szanuję, traktując go jednocześnie jako wyjątek potwierdzający regułę, że z superbohaterami mi nie po drodze.
Spis treści
Dlaczego (wciąż?) nie lubię marvela?
Musicie wiedzieć, że ja od dekad stałem w opozycji do Marvela. Krew mnie zalewała, kiedy beznadziejna (do dziś podtrzymuję swoje zdanie) Czarna Pantera dostała nominację do Oscara za najlepszy film. Przyklaskiwałem Martinowi Scorsese, gdy wygłaszał swoje słynne po dziś dzień przemowy, że filmowe uniwersum Marvela to nie filmy, ale wizualne parki rozrywki, i na pytanie znajomych, którzy na bieżąco jarali się coraz to nowszymi filmami ze stajni Stana Lee, czy widziałem już kolejnych Avengersów, Iron Manów, Thorów, Ant Manów i innych Manów, odpowiadałem… wzruszeniem ramion. Z superbohaterami prawie nigdy nie było mi po drodze. W dzieciństwie przez zalew bohaterów, których pokochać mógł mały chłopak, przebili się tylko Batman i Spider-Man, ale też nigdy nie byli w czołówce, bo bliżej mojego serca była choćby ekipa z Toy story czy Moto-myszy z Marsa lub dziesiątki innych bohaterów z kompletnie innych światów. A kiedy zaczęła się blockbusterowa rywalizacja między Nolanem a Marvelem, stanąłem zdecydowanie po stronie mojego ulubionego (wtedy) reżysera. Zresztą do dziś Mroczny Rycerz jest jednym z moich ulubionych filmów. Gdzieś tam znalazłem czas dla dwóch Iron Manów, a jak w telewizji puścili Thora i pierwszego Kapitana Amerykę, to obejrzałem te filmy, podobnie było zresztą z „wielkimi” Avengersami, których (do niedawna) nie widziałem w całości i jakoś zupełnie mnie nie to porwało, a to idiotyczne poczucie humoru, z kupą przerzucania sucharów między bohaterami wręcz mnie odepchnęło.
Byłem więc w kwestii Marvela i jego filmów jak ta przysłowiowa skała. Pozornie niewzruszona, ale czekająca na odpowiednią kroplę. Tą kroplą okazał się Ten Podcast Filmowy, który sukcesywnie, przynajmniej raz w miesiącu, dostarcza swoim słuchaczom omówienia dotyczące MCU właśnie. I jak mnie z początku ten stan rzeczy irytował! No bo chłopaki kupili sobie moje serce za sprawą materiałów o Nolanie, Robinie Williamsie, filmach i serialach naszego dzieciństwa, a tu odbierali mi możliwość posłuchania ich ten (przynajmniej) raz w miesiącu, bo sobie wymyślili jakieś głupie Marvele! Dość szybko wytworzyłem w swojej głowie „sztamę” z Maszorem (jeden z prowadzących TPF), a jeszcze szybciej moim podcastowym nemezis stał się Konrad (drugi z prowadzących TPF). Potraficie się chyba domyślić, dlaczego, ale jeśli jednak nie, to już wyjaśniam. Ten drugi z godnym podziwu uporem nie słuchał (głównie mojego) narzekania, że zaraz zmienią się w „Ten Podcast Marvelowy” i niczym Star Lord stał na straży obranego kursu. I dobrze! Bo raz, że zdążyliśmy wspólnie zrobić z tego mojego narzekania hermetyczny żart, trwający już długie miesiące, a dwa, i tutaj – uwaga – polubiłem się z filmami Marvela. Z mniejszym lub większym powodzeniem, ale generalnie rzecz ujmując: nie taki diabeł straszny, jak go sobie przed laty sam namalowałem. Uznałem zatem, że jako osoba, która długimi latami broniła się przed tym Marvelem kłami i pazurami, jestem w najlepszym możliwym położeniu, żeby opisać Marvel Cinematic Universe, faza po fazie.
Pierwsza faza MCU – Co mi się podoba
Filmy Marvela mają w sobie pewną nie do końca określoną magię, która potrafi dosłownie przykuć do ekranu, nawet jeśli zasiadasz do ich oglądania z negatywnym nastawieniem, że oto przyjdzie ci zmarnować najbliższe dwie godziny na oglądaniu faceta w idiotycznym ubranku, który trochę poskacze, trochę powalczy, trochę będzie prężył muskuły, rzuci kilkunastoma sucharami i tyle. A wszystko to zalane wielką ilością CGI. Ot, przepis na marvelowski blockbuster. Tyle że sprawa nie jest wcale tak prosta, a ty, człowieku, łapiesz się na tym, że chciałbyś mieć rację, ale no, kurde, nie masz, a obejrzany właśnie film dał ci tyle radochy, że zapomniałeś o nadchodzącej racie kredytu lub o niezwykle ciężkim psychicznie dniu w robocie i masz ochotę odpalić to jeszcze raz albo po prostu brnąć dalej w ten świat i obserwować, jak to się będzie zazębiać.
Właśnie, wrażenie obcowania z marką, która ma wszystko skrupulatnie zaplanowane i w której każdy kolejny film to dokładany przez twórców puzzel do wielkiej układanki, nie jest w stanie opuścić nas w zasadzie od początku. Oczywiście łatwo się to mówi teraz, z perspektywy świadomości, że MCU ma za sobą cztery fazy i jest chyba aktualnie w trakcie piątej, tym bardziej że początki tak naprawdę były mocno niemrawe w kwestii wspomnianego zazębiania. Oczywiście niektóre filmy tworzyły podbudowę kolejnym – czy to poprzez umieszczenie w Iron Manie 2 Czarnej Wdowy, czy też pojawienie się Hawkeye’a w Thorze i splecenie całości organizacją S.H.I.E.L.D. Sukcesy kasowe każdego kolejnego bohatera sprawiały, że marka się rozrastała i można było snuć coraz odważniejsze plany na stworzenie Marvelowskiego dream teamu i dopiero tak naprawdę chyba właśnie od Avengersów właśnie można mówić o takim w pełni świadomym i celowym działaniu Marvela, żeby zrobić z tych filmów coś na kształt kinowego serialu, podzielonego na sezony (fazy).
Mieszanie gatunków jest też tym, co szczególnie sprawnie wychodzi MCU. Seria Iron Man to kino sensacyjne, Thor z kolei uderza mocno w tony fantasy, a Kapitan Ameryka to w dużej mierze kino wojenne. Oczywiście mocno upraszczam, bo każda z tych produkcji to miks gatunkowy, ale każdy z reżyserów dość płynnie czerpie z różnorodności wątków i rozwiązań, umiejętnie operując gatunkami. Trudno tu więc zarzucić, że MCU korzysta wciąż z tych samych rozwiązań, a widz chodzi co rusz na ten sam film. Z perspektywy czasu nie mogę też powiedzieć, żeby CGI się zestarzało, bo finałowa walka w centrum Nowego Jorku w Avengers jest iście epicka.
Pierwsza faza MCU – Co mi się nie podoba
Tym, co od zawsze odpychało mnie od filmowego uniwersum Marvela, były te przeklęte suchary, które często psują nawet i całe filmy. Ja wiem, że ludzie generalnie kochają te irytujące one-linery albo naprawdę żenujące wymiany zdań między walczącymi superbohaterami, a twórcy też chcą w pewien sposób tym humorem przełamać patos, obniżyć dramaturgię i dać widzom odetchnąć, ale – na Odyna! – tego się słuchać nie da! Dla mnie wymiany uprzejmości między Iron Manem a Hulkiem bądź Thorem są odpowiednikiem chrzęszczącego w ustach piasku, który skonsumowaliśmy przypadkiem razem z daniem głównym, albo skrobaniem kredy po tablicy. Boli mnie od tego ciało, fizycznie, tak po prostu. Okropieństwo. Pewnie wynika to z faktu, że ja nie lubię filmów komediowych i celowego wzbudzania we mnie śmiechu na różne, głównie żenujące dla mnie jako dla odbiorcy, sposoby. Niektórzy powiedzą, że przecież to jest znak rozpoznawczy Marvela. Niech sobie jest. Ja po prostu chciałbym, żeby te żarty były udane, a trafna kwestia zdarza się w tych filmach niezwykle rzadko. Zauważyłem też, że im mniej próbują silić się na żarty, tym celniejsze są i tym lepiej działają.
Kolejną bolączką Marvelowego świata są antagoniści i ich motywacje. Ja im najzwyczajniej w świecie nie wierzę i uważam, że często stanowią oni wyblakłe tło do barwnego protagonisty. Najbardziej charakterną personą z galerii antybohaterów pierwszej fazy MCU jest oczywiście Loki, brat Thora, ale umówmy się – chyba nikt nie bierze na poważnie tego, że jest on takim prawdziwym i nieskończonym źródłem zła. On po prostu jest niczym kot – ma swoje plany, swoje ścieżki i lubi czasem strącić coś łapą, żeby zobaczyć powstały tym samym chaos. Wrogowie Iron Mana? Błagam, przecież to koszmarna popelina i, mimo iż widziałem te filmy niespełna miesiąc temu, nic dotyczącego tych postaci nie pamiętam. Poza tym, że jeden był łysy, a drugi machał jakimiś kablami. I znowu – z całej galerii złoli, najciekawszym wydaje się wykreowany przez Hugo Weavinga Red Skull, ale niestety tylko do momentu, gdy zerwał z siebie skórę, bo od chwili, gdy zaczął paradować jako czerwona czaszka, stał się potwornie nijaki i jednowymiarowy.
O ile nie szwankuje sama prezentacja pierwszoplanowych herosów, o tyle kuleje już wydobycie z niektórych z nich głębi. Nie wiem, czy wynika to ze słabego aktorstwa, czy jednak z niedoskonałości scenariusza, ale taki Thor został sprowadzony w zasadzie głównie do machania młotem. Uważam, że to zdecydowanie za mało na postać tak intrygującą i tak odmienną od „ludzkich” superbohaterów. Oby kolejne fazy wydobyły z Thora znacznie więcej niż głupkowaty uśmieszek, czyste serducho i walenie Mjölnirem na prawo i lewo. Ten sam problem dotyczy ukochanych/partnerek superherosów. Żeby daleko nie szukać – Jane Foster, grana przez zjawiskową przecież aktorsko Natalie Portman. Niestety dla widzów – filmowa ukochana Thora jest… nijaka i skrajnie głupiutka. Aż dziw bierze, że taka aktorka zgodziła się na granie postaci tak niebywale irytującej. No ale dobra, kasa się pewnie zgadza, a Portman może chciała mieć w CV postać inną od jej typowych wyborów.
Pierwsza faza MCU – najsłabszy film
Avengers, ale tylko dlatego, że nie zaliczam do pierwszej fazy Incredible Hulka, którego z niewiadomych mi przyczyn nie ma na platformie Disney+ (może się aż tak wstydzą?) i którego nie miałem możliwości odświeżyć. Dlaczego za najsłabszy film uważam ten, który zakończył pierwszą fazę MCU i stał się chyba motorem napędowym dla kolejnych faz. Głównie przez przesadzoną ilość głupiego humoru, trochę zerową intrygę i opieranie wszystkiego na postaci Hulka. Oczywiście Bruce Banner, znany także jako zielony zabijaka, to jednocześnie najsilniejszy pozytyw Avengersów, ale wycinając postać Hulka, otrzymujemy film, który ma najbardziej biedną fabułę spośród wszystkich dzieł pierwszej fazy MCU.
Pierwsza faza MCU – najlepszy film
Pewnie wiele osób w tym momencie złapie się za głowy, ale mnie najbardziej przekonuje Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie. To produkcja, w której najlepiej zaprezentowano głównego bohatera, a było to zadanie niełatwe, bo Kapitan Ameryka to heros – zdawałoby się – jednowymiarowy i nudny. Steve Rogers przeszedł jednak najfajniejszą przemianę i cała jego droga od zera do bohatera to jednocześnie film zrealizowany w konwencji starych, dobrych filmów retro, ale też szanujący dzisiejszego widza. To też chyba jedyny film pierwszej fazy MCU posiadający fajną i charakterną babkę, która nie służy tylko i wyłącznie za seksowny/ładny (niepotrzebne skreślić) „stroik” dla głównego protagonisty.
Pierwsza faza MCU – podsumowanie
Wreszcie muszę podkreślić rzecz najważniejszą, która od zawsze była dla mnie kluczem w odbiorze kina – odnalazłem w tych filmach emocje, a dotąd uznawałem, trochę za Scorsese, że MCU to ładne CGI, epickie starcia i piękni herosi, ale nic ponadto, bo w końcu to filmy dla dzieciaków. Nic bardziej mylnego. Oczywiście nie jest to kino ambitne, które porusza ważkie kwestie. To czysta rozrywka, stanowiąca fenomen popkulturowy, który trwa już przeszło czternaście lat i najwyższy czas przestać być filmowym ignorantem, bo tyle rozrywki, ile dostarczyły mi przez ostatni miesiąc filmy Marvela, nie doświadczyłem chyba przez ostatni rok oglądania innych filmów. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak przyznanie tego głośno: No dobra, polubiłem superbohaterów.
Podobne wpisy:
- Super Monkey Ball: Banana Blitz HD dostępne od 29…
- Smak tamtych lat - Super Girl & Romantic Boys -…
- (not) Crazy Dino Woman - wywiad z Magdaleną Pilecką
- James Blunt z nową płytą. Wiosną 2020 wystąpi w Polsce!
- Inspirujące małpy – Maciej Parowski – "Wasz cyrk,…
- Bez drogi do domu, ale prosto do serc fanów – Jon…