Pierwszy człowiek

Tak trzeba robić biografie – Damien Chazelle – “Pierwszy człowiek” [recenzja]

Jeśli martwicie się, że po Tarantino, Fincherze i Nolanie nic Was już w kinie nie czeka, brzydzicie się kinową konwencją, a na myśl o kolejnym blockbusterze robi Wam się słabo, spieszę donieść, że dziesiątą muzę w hollywoodzkim wydaniu jeszcze ma kto ratować. Herosem okazał się nie kto inny, jak 33-letni reżyser, któremu odwagi może pozazdrościć niejeden bardziej doświadczony kolega po fachu. Damien Chazelle, który zaznaczył swoją obecność w środowisku już (fenomenalnym) debiutem Whiplash, jak mało kto wie, co to znaczy niekonwencjonalne podejście do kina, dzięki czemu szybko trafił na listę moich ulubionych reżyserów. Muszę więc przyznać, że ta recenzja jest w moim wydaniu chyba najmniej obiektywną, a jednocześnie jedną z najtrudniejszych do napisania – nie da się ukryć, że lubię ponarzekać i poszukać dziury w całym, a w przypadku Pierwszego człowieka jest to niemal niemożliwe. Jeśli po biografii Armstronga spodziewacie się laurki wystawionej na zlecenie NASA czy innego filmu propagandowego, przepełnionego patosem, w którym twórcy będą Wam wpychać do gardła amerykańską flagę, lepiej zostańcie w domu, bo tego w kinie nie znajdziecie. Chazelle przez pryzmat intymnej historii Neila Armstronga pokazał ogrom poświęcenia, jakim została okupiona eksploracja kosmosu, obnażając przy tym, jak dużo poniosła za sobą ofiar. Fantastyczna koncepcja i ciekawa forma scenariusza w połączeniu z fenomenalną realizacją techniczną sprawiły, że już teraz Pierwszy człowiek stał się jednym z moich faworytów do (niejednej) oscarowej statuetki.

Niemal od początku seansu ma się wrażenie, że film jest na wskroś skromny, minimalistyczny i wycofany – dokładnie tak jak jego główny bohater, Neil Armstrong. Późniejszego astronautę poznajemy niemal dekadę przed jego pierwszym krokiem na księżycu i Chazelle już od pierwszych minut produkcji pokazuje nam, że dziesięć lat, które na przestrzeni filmu przeżyjemy z Neilem i jego rodziną, nie będą należały do najłatwiejszych. Od razu muszę zaznaczyć, iż mimo tak długiego czasu spędzonego razem z bohaterami, scenariusz absolutnie nie jest monotonny – Chazelle nie przedstawia chronologicznego ciągu zdarzeń, a jedynie podrzuca nam co ważniejsze wydarzenia z życia postaci, sprawiając tym samym, że musimy być niemal cały czas skupieni, by wyciągnąć z filmu wszystko, co reżyser chciał przekazać. Tym samym twórcy traktują widza jak osobę inteligentną – zostawiają całą masę treści do dointerpretowania, przede wszystkim w kwestii perspektywy czasowej, niewiele mówiąc wprost. Choć nieco bałam się o to, jak wypadnie Chazelle przy reżyserii scenariusza adaptowanego, wszak wcześniej się z tym nie spotkał, w moim przekonaniu to właśnie jego praca jest kluczowa dla kształtu tego filmu.

Pierwszy człowiek

Armstrong niemal od początku rysuje nam się jako osoba niepogodzona ze stratą; stopniowo obserwujemy, jak im dłużej przegrywa walkę z nowotworem córki, tym bardziej zamyka się w sobie, chowając się za maską spokoju, którą ściąga niezbyt często i na pewno nie przy ludziach. Tak zimny charakter astronauty sprawia, że jego postać jest wręcz skrojona pod Ryana Goslinga – znany z Drive czy Blue Valentine aktor z rolą skonfliktowanego wewnętrznie, a jednak na pozór spokojnego mężczyzny, radzi sobie wyśmienicie. Gosling jest niemal cały czas apatyczny, a jednak w odpowiednich momentach potrafi pokazać to, czego Armstrong nie chciał ujawniać przed światem, i właśnie dzięki temu już na początku filmu dostajemy jedną z najbardziej emocjonalnych scen. Przytulny dom jednorodzinny na przedmieściach, jakich w latach 60. było wiele, pogrzeb córki Armstronga właśnie dobiegł końca, a on zamiast spędzić ten czas z rodziną, udaje się na piętro do pustego pokoju, siada przy biurku i, osamotniony, zaczyna płakać. W tym ujęciu Gosling nie ma się gdzie ukryć; Chazelle pracuje na ciągłym zbliżeniu, minimalistycznymi środkami tworząc intymny, na wskroś emocjonalny klimat. I taki jest cały film. Nie ma więc co ukrywać, że bez odpowiednio dobrego aktorstwa projekt nie mógł się udać. Na szczęście nie samym Goslingiem Pierwszy człowiek stoi, bo żaden z pojawiających się na ekranie aktorów nie schodzi poniżej wysokiego poziomu, do którego Chazelle w swoich produkcjach nas już przyzwyczaił.

Pierwszy człowiek

Na pierwszy plan, obok Neila, wybija się jego żona. Claire Foy, znana z roli królowej w serialu The Crown, postać wybuchowej i znacznie bardziej ekspresyjnej od męża Janet zbudowała świetnie, przedstawiając przy tym małżeństwo Armstrongów na zasadzie kontrastu. Relacje rodzinne Neila zostały oddane perfekcyjnie, a delikatne stylizowanie filmu na produkcję dokumentalną jedynie potęguje wrażenie, jakby Armstrongowie zaprosili nas do swojego domu i zaproponowali dziesięcioletnią obserwację marszu Neila do wielkości. Podziw, który bez wątpienia towarzyszy wszystkim zaznajomionym z osiągnięciem Pierwszego człowieka, nie do końca widzimy u jego rodziny, co skrzętnie oddał zarówno Chazelle, Gosling, jak i odtwórcy ról synów Armstronga – chłopców, którzy z całej wyprawy Apollo 11 rozumieli jedynie tyle, że ich tata może z niej już nie wrócić. Twórcy filmu nie próbują robić z głównego bohatera ojca idealnego, który wie, jak powinno wyglądać pożegnanie, mogące być tym ostatnim. Ukazują ludzką stronę wyprawy i łamiącego się pod presją Niela, który nie bardzo wie jak, ani też prawdę mówiąc, nie chce rozmawiać z synami tuż przed wylotem. W produkcji Chazella nie znajdziecie więc wielkich słów przepełnionych patosem; zamiast tego zmierzycie się z ogromem ludzkiej tragedii, której na przestrzeni dwóch godzin seansu nie brakuje. Jakkolwiek nie podziwiacie osiągnięć eksploracji kosmosu, gwarantuję Wam, że w pewnym momencie, patrząc na protestujących przeciwko kolejnym próbom i ofiarom ludzi, zwątpicie, czy aby na pewno w tym przypadku, mówiąc kolokwialnie, gra była warta świeczki. Wszystko to możliwe jest tylko i wyłącznie dzięki aspektom technicznym, które z pewnością są największą zaletą tego filmu, i za które, jak mam nadzieję, Chazelle zostanie odpowiednio wynagrodzony podczas oscarowej gali.

Pierwszy człowiek

Analogicznie do braku patosu, w Pierwszym człowieku nie uraczycie nawet momentu przesadzonego i niepotrzebnego efekciarstwa, tak charakterystycznego dla filmów o kosmicznej tematyce. Twórcy oscarowego pretendenta od początku do końca zadbali, by widzowie przez cały seans czuli, jak niebezpieczna była misja, której finał tak dobrze wszyscy znamy. Ujęcia z ciasnych kokpitów, w których technologia wcale nie powala swoim zaawansowaniem, a raczej amatorszczyzną, są przytłaczające i wręcz fizycznie męczące, a ich idealnym dopełnieniem zdaje się być realizacja dźwiękowa. Astronauci poruszają się po rakietach i tym podobnych rzeczach, a widzowie słyszą, jak wszystko trzeszczy pod wpływem ich najdelikatniejszego dotyku i również dla tego efektu, a nie tylko doznań wizualnych, warto wybrać się na Pierwszego człowieka do kina IMAX. W kwestii ścieżki dźwiękowej, co zaskakujące, najbardziej zachwyciło mnie jednak wykorzystanie jej chwilowego braku – w końcowych sekwencjach filmu, gdy Armstrong znajduje się już w kosmicznym bezkresie, twórcy produkcji postanowili zostawić nas jedynie z fantastycznymi ujęciami, fundując nam parę minut przytłaczającej i zupełnej ciszy. To dla mnie jednocześnie jeden z najlepszych i z pewnością najbardziej męczący fragment filmu, który jest bezpośrednim preludium przed wielkim finałem; finałem, którego każdy z nas się spodziewa, a jednak jest on ogromnie zachwycający. Scena lądowania na Księżycu jest nakręcona tak, że zapiera dech w piersiach. Mam świadomość, że pewnie część z Was Pierwszy człowiek niemiłosiernie wynudzi, być może dla niektórych konwencja scenariusza będzie zbyt chaotyczna, ale wierzcie mi, dla tych paru minut spędzonych na Księżycu warto jest zapłacić każde pieniądze za wizytę w kinie.

Przyznam szczerze, że idąc na seans, obawiałam się ogromnego rozczarowania. Pomyślałam, że być może zniosłabym kolejną, klasycznie amerykańsko patetyczną produkcję, ale nie zniosę, jeśli wyjdzie ona spod ręki młodego i perspektywicznego reżysera. Zwątpiłam i teraz, na całe szczęście, muszę się przyznać do błędu, bo Pierwszy człowiek, choć z pewnością nie jest wolny od wad i nie spodoba się każdemu, jest nie tylko solidną produkcją. Trzeci film Chazella to definicja tego, jak powinna wyglądać biografia – reżyser odrzucił wszelkie utarte schematy, tak irytujące w Bohemian Rhapsody, dzięki czemu Pierwszy człowiek może nie jest arcydziełem, ale z pewnością do tego miana aspiruje, czego twórcy wspomnianego filmu biograficznego o Queen mogą jedynie pozazdrościć.

Film obejrzeliśmy dzięki Cinema City


Przeczytaj także:

Wielogłos o filmie Whiplash

Recenzja filmu Bohemian Rhapsody

Pierwszy człowiek

Write a Review

Opublikowane przez
Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *