martin eden

Zabrakło świata – Pietro Marcello – „Martin Eden” [recenzja]

Większość z nas przynajmniej raz w życiu miała wrażenie, że nigdzie nie pasuje, że nigdzie nie przynależy. I o ile pierwsze skojarzenie odnośnie do takiego uczucia może być nawet pozytywne i budujące, bo może dawać złudną nadzieję, że jesteśmy w jakiś sposób wyjątkowi, o tyle to przeświadczenie szybko mija, ustępując miejsca samotności, poczuciu odrzucenia, dziwności i obawie, że takie życie poza główną drogą już na zawsze uczyni z nas wyrzutków. A co, jeśli to uczucie niedopasowania towarzyszyć nam będzie cały czas? Czy mamy jakąkolwiek szansę na – jeśli nie szczęśliwe, to przynajmniej w miarę normalne życie? Czy niemożność wpasowania się gdziekolwiek (bez względu na przyczyny takiego stanu rzeczy) nie stanowi zbyt dużego wyzwania? Wyzwania, w którym – nawet jeśli się go podejmiemy – skazani jesteśmy na porażkę… Wyzwanie takie, chcąc nie chcąc, podejmuje główny bohater włoskiego filmu zatytułowanego tak samo, jak powieść Jacka Londona, wydana w 1909 roku, która stała się inspiracją dla produkcji – Martin Eden. 

Film wchodzi do polskich kin dzięki dystrybucji Aurora Films, a Głos Kultury objął go patronatem medialnym.

Film, którego akcja przeniesiona została (względem literackiego pierwowzoru) do Włoch, rozpoczyna się dość banalnie. Poznajemy bowiem Martina Edena – łobuzerskiego przystojniaka, który ima się wszelkich prac, aby jakoś utrzymać się na powierzchni. Spędza noc z nowo poznaną śliczną dziewczyną, co daje widzowi do zrozumienia, że ze względu na swój wizerunek, a także i urok osobisty, mężczyzna nie cierpi na brak powodzenia u płci przeciwnej, którą sam również jest zainteresowany. Jednak przypadkowo poznana kobieta nie będzie miała szans w starciu z obiektem nowego, nagłego zauroczenia Martina. Elenę Orsini mężczyzna poznaje przypadkiem, kiedy ratuje z opresji młodego mężczyznę, a ten w zamian zaprasza go do domu, gdzie Eden zostaje na obiad. Tam poznaje przepięknej urody blondynkę – siostrę uratowanego przezeń mężczyzny. Bohater jest oczarowany nie tylko wyglądem Eleny, ale w zachwyt wprawia go także jej oczytanie, wiedza, erudycja, znajomość języka francuskiego. Nie da się ukryć, że dom, do którego trafił Martin, leży o całe lata świetlne od tego, co sobą reprezentuje, do czego dąży i co najprawdopodobniej osiągnie. 

W osobie głównego bohatera natychmiast urzeka nas to, że nie ugina się on pod ciężarem wstydu. Choć z pewnością czuje się gorszy niż członkowie rodziny Orsini, to jego stan emocjonalny można by raczej opisać jako zaciekawienie i chęć dorównania im niż wstyd z własnego ubóstwa i braku edukacji. Jest w każdym swoim ruchu i w każdej wypowiedzi naturalny. Od razu daje się zauważyć jego bystry umysł i zdolność do ciekawych spostrzeżeń na temat świata, bo do tego, na szczęście, niepotrzebna jest żadna edukacja. Jednak spotkanie z Eleną budzi w nim głód wiedzy i książek. Martin pragnie nie tylko nadrobić luki w edukacji, ale także zdobyć wiedzę wykraczającą poza podstawową. Z początku może wydawać się, że jego pobudki zaczynają i kończą się na zaimponowaniu ukochanej i zasłużeniu na jej rękę w oczach swoich i jej rodziny. Jednak głód wiedzy Martina zaczyna wręcz przejmować nad nim kontrolę, a zwykłe czytanie książek przestaje mu wystarczać. Wtedy zradza się w jego głowie pomysł, aby zostać pisarzem. Aby przelewać na papier to, co sam ma do powiedzenia. W jakim stopniu jednak jego poglądy są jego własnymi przemyśleniami, a w jakim jedynie zlepkiem tego, co sam przeczytał i z wielkim zaangażowaniem przyswoił? Problem polega na tym, że jeśli w ten sposób będziemy podawać w wątpliwość jego poglądy i wartości, w podobny będziemy musieli przeanalizować poglądy każdego człowieka –  w tym także własne. Bo przecież nie kształtowaliśmy ich od zera, a opierając się w dużej mierze na zasłyszanych i zaczytanych teoriach, faktach, refleksjach. I z tego tworząc własną, patchworkową wartość. Czy w ogóle da się inaczej?

martin eden

Martin Eden to od początku do końca smutna, kłóciłabym się nawet (gdybym miała z kim), że tragiczna, opowieść. Niestety niedane mi było czytać literackiego pierwowzoru, a ciekawa jestem, w jakim stopniu tchnie on podobną beznadzieją – jednak zapoznawszy się ze streszczeniem książki Londona, przypuszczam, że mimo wielu zmian w warstwie fabularnej, ta, która zasadza się na przytłaczającym smutku, jest bardzo podobna. Na pewno znajdą się osoby, dla których przemiana głównego bohatera będzie solą w oku. A raczej nie tyle sama przemiana, ile raczej jej tempo i sposób przedstawienia – jako przeskok, po którym nagle widzimy niemal innego człowieka. Oto bowiem Martin Eden osiągnął sukces i po wielu odmowach, kiedy już stracił nadzieję, został poczytnym pisarzem. Lecz zamiast zadowolonego z siebie, usatysfakcjonowanego człowieka, widzimy pogrążonego w beznadziei i marazmie człowieka, dla którego nie liczy się w zasadzie nic. Ani prezencja i zdrowie (nie bez powodu uwaga widza skierowana zostaje na jego zepsute zęby), ani pieniądze, ani szacunek, ani rzesza fanów. Ani nawet to, że po latach wraca do niego ukochana Elena, która przecież odrzuciła go, gdy jego sukces był jedynie wielkim znakiem zapytania, a jego opinie były dla rodziny młodej kobiety niewygodne. Co więcej, powrót Eleny, który Martinowi jawi się jako obrzydliwy efekt jego sławy i bogactwa, zdaje się przepełniać czarę goryczy, z której od lat już mężczyzna spijał po kropelce obrzydzenie i niechęć do świata.

Martin Eden to opowieść wielowymiarowa, choć w zamierzeniu bardzo prosta, co przekłada się na jej uniwersalność i ponadczasowość. Dramat jednostki ukazany zostaje na tle dramatu społeczeństwa, dla którego nigdy nie będzie dobrego rozwiązania, które zawsze będzie się przeciwko czemuś buntować i zawsze będzie się dzielić. Sam Martin w pewnym momencie gubi się w swoich wartościach i przekonaniach. Gubi się jednak nie wtedy, kiedy zdaje się ufać swojemu sercu i instynktowi, tylko wtedy, kiedy podąża utartymi ścieżkami. A choć wydeptanie własnych ścieżek jest o wiele trudniejsze i bardziej ryzykowne niż dreptanie tymi, które już istnieją, to przecież jest czasami jedyną drogą, aby iść naprzód, zamiast kręcić się w kółko. Wewnętrzna przemiana bohatera nie zaskakuje aż tak bardzo, jak może się wydawać znudzonym, a przez to nieuważnym widzom, bo Eden od początku nosi w sobie jakąś beznadzieję, nostalgię i smutek. Jego depresja i niemożność przystosowania się do świata nie wynikają ze zdobycia wiedzy, lecz sytuacja ta jedynie wyciągnęła z niego ten wewnętrzny smutek i pogłębiła go. Mężczyzna dodarł do punktu, w którym nie był w stanie odnaleźć się w żadnej warstwie społecznej. Z mniej wykształconymi osobami nie osiągał pełni satysfakcji w rozmowach, choćby przez zbyt ubogi zasób słów, jakim dysponowały. Natomiast z ludźmi z wyższych sfer mógł porozmawiać tym samym językiem, ale gardził ich poglądami, mierziła go ich nadmierna elegancja, napuszenie i wywyższanie się, epatowanie tym, co niejednokrotnie dostało im się bez żadnego wyrzeczenia i wysiłku, niemal jak szczęśliwy los na loterii. Martin Eden utknął gdzieś między dwoma tymi światami i nie widział żadnej drogi ucieczki. Zabrakło dla niego trzeciego świata, w którym mógłby być człowiekiem szczęśliwym. Nie: biednym czy bogatym. Nie: wykształconym czy niewyedukowanym. Nie: liberałem czy socjalistą. Po prostu szczęśliwym. 

martin eden

Włoska produkcja stworzona została w stylistyce retro i bardzo dobrze komponuje się to z całą opowieścią. Wiele scen rozgrywa się tutaj w półmroku, a takie przyćmione oświetlenie idealnie oddaje ogólny, a zwłaszcza końcowy klimat historii. Pojawiające się co jakiś czas sceny (które, choć nie zostało to powiedziane wprost, to – jak możemy się domyślać – przynajmniej po części są wspomnieniami Martina Edena z czasów dzieciństwa; jak choćby wspólny taniec z siostrą) będące wstawkami z zupełnie innych czasów bądź historii są w głównej mierze zobrazowaniem tego, co dzieje się tam, gdzie jako widzowie nie mamy dostępu – w sercu i umyśle głównego bohatera. Wyszło to całkiem interesująco i dodało filmowi (paradoksalnie, ale jednak) dynamizmu – przynajmniej w mojej ocenie – i jeszcze mocniej podkreśliło nostalgiczny klimat. Jeśli chodzi o aktorów, to absolutnie nie ma się do czego przyczepić. Obsada została po pierwsze bardzo dobrze skomponowana, a po drugie postaci zostały dobrze i wiarygodnie zagrane. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście tytułowy bohater, w którego wcielił się Luca Marinelli. Włoch doskonale poradził sobie z często skrajnie różnymi emocjami ukazywanymi w krótkich odstępach czasu, popisując się (i nie używam tego wyrażenia w znaczeniu negatywnym) szeroką gamą odgrywanych emocji zarówno na płaszczyźnie gry głosem, jak i mimiką i całym ciałem. Wiarygodnie swoją postać ożywiła również Jessica Cressy – jej Elena przypomina nieco zmanieryzowaną Estellę z Wielkich nadziei w reżyserii Alfonsa Cuaróna (w ogóle relacja Martina i Eleny chwilami wydawała się łudząco podobna do również przepełnionego beznadzieją i naznaczonego aż za bardzo mezaliansem związku Finna i Estelli). Cressy dostała rolę wymagającą, ponieważ przyszło jej wcielić się w chłodną, niemal dystyngowaną młodą kobietę z dobrego domu, która prawie bez emocji pokazać ma… wiele emocji. I w moim przekonaniu aktorka wywiązała się z tego zadania bardzo dobrze.

Martin Eden to opowieść o różnych światach i niemożności zbudowania mostu pomiędzy nimi. To opowieść o osobach, którym wydaje się, że po takim moście stąpają, po czym, uświadomiwszy sobie, że pod ich stopami znajduje się jedynie przepaść – po prostu upadają. Nie ma trzeciego świata, a szukając go, nietrudno wpaść w otchłań. Czy Martin Eden jest zatem nauczką, że powinniśmy ostatecznie pogodzić się z jednym ze światów i nauczyć w nim żyć szczęśliwie? Nie. Nie wydaje mi się. Chciałabym wierzyć, że film Pietra Marcellego bazujący na powieści Jacka Londona jest przypomnieniem, że żaden świat nas nie kształtuje do końca, jeśli mu na to nie pozwolimy. Że świat – jeden czy drugi; że społeczeństwo – to, czy tamto; że ustrój taki czy taki… to tylko schematy, w jakie jesteśmy wtłaczani i często nie ma w nich tyle złego, ile myślimy. Wszystko opiera się na jakichś schematach, bo bez nich łatwo byłoby się pogubić. Zawsze będzie jakiś ustrój i zawsze będziemy marzyć o lepszym. Zawsze będzie jakiś świat i już zawsze będzie się w nas tliła nadzieja, że stać nas na zbudowanie lepszego. I dopóki to nas będzie pchało do przodu, wszystko powinno być w porządku. Jeśli jednak skupimy się na szukaniu wspólnej drogi tam, gdzie natura sama wyrzeźbiła rozwidlenie – możemy zagubić się na dobre. I już się nie odnaleźć.

martin eden

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *