Nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem na festiwalu w Cannes El club demaskuje wszystkie grzechy świętych. Jednak gdy zajrzymy głębiej, dostrzeżemy, że jest to film o nas samych- wszystkich grzesznikach, zarówno świeckich, jak i duchownych.
El club, jak sama nazwa wskazuje, dotyczy klubu, w skład którego wchodzą osoby przyjmujące i dostosowujące się do określonych zasad. Ową zasadą w filmie Pablo Larrain’a jest milczenie, niemożność rozmowy z obcymi oraz wspólne mieszkanie kilkorga mężczyzn i jednej kobiety. Wszystko zaś na zesłaniu, pod pretekstem pokuty za występki. Przewinienia niemałe, a w zasadzie najgorsze z możliwych – pedofilię, zabójstwa, handel i zabójstwo dzieci. Jakby tego było mało, w grę wchodzą duchowni. Dlatego nazwa El club jest enigmatyczna – poza tym, że wskazuje na prawa rządzące daną grupą, przywodzi na myśl życie nocne i niedaleko temu tokowi rozumowania od prawdy ukrytej w tej nazwie, na jaką wskazuje reżyser. Klubem są zdeprawowani księża bez kręgosłupa moralnego, których uchybieniom niedaleko do rozochoconych nocnych marków pragnących uniesień erotycznych. Reżyser podjął się zekranizowania niewygodnej i skrywanej prawdy Kościoła katolickiego, bo jak przyznaje w wywiadzie przeprowadzonym przez Piotra Czerkawskiego: Za bardzo irytowała mnie już bezkarność sprawców zła. Przedstawiciele Kościoła często okazują jawną pogardę wobec prawa. Przeczytałem setki artykułów i ani razu nie natrafiłem na przypadek księdza, który powiedziałby: Tak, popełniłem zło i przepraszam za nie. Oskarżeni duchowni najczęściej tłumaczą, że za swoje czyny odpowiadają przede wszystkim przed Bogiem. Mogę respektować taką postawę, ale tylko do pewnego stopnia. Moja filozofia jest prosta: jeśli popełnisz przestępstwo, powinieneś iść do więzienia. Nieważne, czy jesteś papieżem, Pinochetem czy cholera wie kim jeszcze.1 Bodźcem zapalnym, który zadecydował o skupieniu się na tej problematyce, było zdjęcie, jakie Larrain dostrzegł w gazecie. Tak wspomina ten moment w wywiadzie dla miesięcznika kino: Zobaczyłem zdjęcie domu stojącego w górach, przy granicy niemiecko-szwajcarskiej. Wyglądał jak z bajki albo z reklamy szwajcarskiej czekolady. Mieszkał w nim ojciec Cox, chilljski ksiądz, oskarżony o molestowanie seksualne dzieci, który dzięki pomocy swojej parafii uciekł do Europy, zanim mógł się nim zająć wymiar sprawiedliwości. Nie mieściło mi się w głowie, że ktoś, kto ma na sumieniu taki czyn, nie poniósł kary, a na dodatek mieszka w tak idyllicznych warunkach.2 Wtedy właśnie Chilijczyk postanowił, że musi nakręcić El club. W ciągu trzech tygodni wraz z Guillermo Calderónem i Danielem Villabosem napisał scenariusz do filmu. Zdjęcia nad nim trwały jedynie dwa i pół tygodnia. Szybko, intensywnie, a udało się osiągnąć zamierzony cel.
Znany m.in. z obsypanego nagrodami filmu Tony Manero (2008) czy No (2012) Pablo Larrain przyzwyczaił swoich widzów do bezkompromisowości i ciekawych rozwiązań formalnych. Nie inaczej jest tym razem. Pierwszym elementem, na którym warto dłuższą chwilę się skupić, jest gra aktorska. Otóż, aktorzy nie znali scenariusza – przed odegraniem każdej ze scen dowiadywali się, o czym ona jest, od reżysera. To właśnie jego eksperymentalne podejście, które wymyślił na potrzeby znikomej ilości czasu, w jakiej realizowany był film, ale także po to, aby aktorzy unikali oceniania swoich postaci. Jak sam mówi: Podstawą aktorstwa nie jest wiedza, znajomość kwestii czy stworzenie biografii postaci, ale umiejętność bycia przed kamerą. Aktorzy przychodzili więc rano na plan, siadali i słuchali moich wskazówek, o czym jest dana scena, a potem według nich grali. Nie mieli żadnej kontroli nad scenariuszem – cała opowieść była w mojej głowie, więc musieli po prostu oddać się mojej reżyserii.3 Można byłoby doszukiwać się w takim sposobie pracy z aktorem negatywów, jednak w kontekście tematyki podejmowanej przez film, aktorzy musieli pozbyć się wartościowania, by móc dostrzec w postaciach człowieczeństwo i starać się je zrozumieć, a to na pewno nie było łatwe. Nawet jeśli aktor ma czas i przestrzeń od reżysera, nigdy nie powinien oceniać swojej postaci. Trzeba ją kochać, nawet jeśli jest to najpodlejsza, najokropniejsza osoba na ziemi, jak przestępca i pedofil. Trzeba dostrzec w niej człowieczeństwo, co wcale przecież nie oznacza, że aktor musi od razu się identyfikować z jej czynami czy zachowaniem. Mówię tutaj o współczującym spojrzeniu, bez którego łatwo stanąć na pomniku moralności i uznać siebie za sędziego. To bardzo szkodliwa postawa.4
Wybór tego rodzaju pracy z aktorem jest sugestywny i wyraża empatię oraz czułość wobec ludzkich ograniczeń. I w ślad za tym tropem, paradokumentalna kamera przygląda się życiu domu pokutnego, w skład którego wchodzą czterej staruszkowie i gosposia – zupełnie przeźroczyści, niewidoczni dla otoczenia ludzie. Nic nie wskazuje na to, że film będzie miał cechy thrilleru, aż do momentu, w którym jak czkawka wspólnocie zaczynają odbijać się grzechy. Wszystko za sprawą przyjazdu nowego współtowarzysza, który pociąga za sobą ciąg zdarzeń powodujących lawinowe ujawnianie się skrywanych sekretów. Dzięki niemu w grę zaczynają wchodzić grzechy z przeszłości, wyrzuty sumienia, którego emanację stanowi młody mężczyzna dokonujący ostentacyjnego, słownego ukamienowania jednego z księży. Jest to moment zwrotny, budujący suspens, powodujący zagęszczenie się atmosfery, przełomowy dla zgromadzenia, gdyż dochodzi w nim do zbrodni. Wraz z nią w sielankowe życie niegodnych grzeszników wkracza novum – detektyw będący nadzieją na zmiany. Mamy tutaj do czynienia ze zderzeniem nowego Kościoła (reprezentowanego przez postać detektywa), który chce wprowadzić zmiany, przebudować Kościół, stać się bliższy, skromniejszy, i starego Kościoła, opierającego się na innych fundamentach, który oddziela trudny do przebicia mur.5 Poprzez wprowadzenie tego rodzaju zabiegu, reżyser przejawia palącą krytykę konwencji Starego Kościoła, ale także wskazuje na nadzieję tkwiącą w zliberalizowanej części Kościoła katolickiego.
Brak elastyczności, niedostosowanie do zmieniających się warunków społecznych, zacofanie, uciekanie od odpowiedzialności, to tylko niektóre zarzuty stawiane w dyskursie społecznym Kościołowi. Pablo Larrain podchwycił je i dobitnie zegzemplifikował. Jednym z momentów odzwierciedlających politykę, z jaką można spotkać się w Kościele, jest sytuacja, w której księża, pełni fałszu i obłudy, zeznają nieprawdę o genezie samobójstwa przybysza. Kolejnym elementem potęgującym odczucie zażenowania i sprawiającym, że w widzu, niezależnie od poziomu wiary, piętrzy się zniechęcenie do duchownych, są warunki, w jakich żyją. Zesłani przecież w ramach kary za niemoralne przewinienia, żyją w idyllicznych warunkach, w otoczeniu pejzażu gór i mórz. Ma to być miejsce czystości i pokuty, których ponoć wiele w Kościele, jednak nie ma nic wspólnego z czyśćcem, jakiego oczekujemy. Reżyser tym samym demaskuje polaryzację społeczną i zmusza do namysłu nad tym, w jaki sposób skonstruowana jest instytucja Kościoła. Ponadto uzmysławia i obnaża sposób rozumowania duchownych. Księża posiadający charta, dzięki któremu zarabiają i pałają się hazardem, nie widzą w tym nic złego, gdyż, jak dumnie donoszą, chart jest jedynym psem wspominanym przez Boga w Biblii. Cudownie groteskowe wytłumaczenie wzmacniające w odbiorcy poczucie sfrustrowania. Jest jeszcze jeden motyw zaczerpnięty z Biblii, na który powołują się księża. Otóż to w niej zawarte jest sformułowanie, którym tłumaczą swoje zachowania duchowni. Człowiek skazany na zwodnicze ciała…
El club jest gorszącą, odpychającą prawdą o pedofilii w Kościele. Fakt istnienia tego typu wspólnot i przenoszenie mężczyzn w ukryte miejsca, jest formą przyznania się do winy oraz próbą zamiecenia niewygodnej prawdy pod dywan. Swoim filmem Pablo Larrain chciał zakończyć praktykę milczenia, z jaką mamy do czynienia we wszystkich instytucjach konfrontujących się z niewygodna prawdą. Zwykle tego rodzaju zbrodnie załatwiane są we własnym gronie, w sekrecie – nie tym razem. Niech jednak nie zwiedzie Was patetyczna i trudna tematyka filmu. Reżyserowi udało się uniknąć patosu – zwodzi on widzów sałatką z groteski, czarnego humoru i niesamowitego dystansu do otaczającego świata, która udziela się widzowi. Ten momentami pozostaje skonsternowany i zażenowany oglądanymi sytuacjami i dialogami, innym zaś razem rozbawiony, a jednocześnie zakłopotany własną reakcją. Aby zrozumieć ową huśtawkę emocjonalną, jaka serwowane jest nam przez El club, musicie zobaczyć ten film. Gwarantuję bezcenne doznania!
Niegdyś tematykę pedofilii w Kościele poruszył Almodóvar w Złym wychowaniu. Teraz przyszedł czas na zgłębienie grzechów i opowiedzenie o pendemonium, o walce dobra ze złem oraz o kondycji współczesnego Kościoła i wiernych przez innych twórców. Zarówno chillijski El club, jak i Demon Marcina Wrony, Walka z szatanem Konrada Szołajskiego oraz Apostata urugwajskiego reżysera, Federico Veiroj, zbiegły się w czasie. Wszystkie powstały w 2015 roku, wszystkie w jakiś sposób właśnie o tym opowiadają. Przypadek? Niekoniecznie. Konrad Szołajski np., podobnie do Larrain’a, analizuje w swym filmie – dokumentalnym – destruktywny wpływ duchownych na życie świeckich; w tym przypadku zakonnice o skłonnościach homoseksualnych wmawiają opętanie tym, którzy takowe skłonności przejawiają. O dybuku opowiada Wrona, zaś Veiroj rysuje obraz odstąpienia od wiary. El club to odpowiedź na brak dostosowania Kościoła do zmieniającego się świata.
Na zakończenie muszę się odnieść do tytułu: Babilon – wielka nierządnica. Celowo nadałam mu płeć żeńską, by zasygnalizować, choć na moment, rolę kobiety w życiu Kościoła, a raczej marginalizację roli. El club jest filmem o mężczyznach i zmusza do namysłu nad patriarchatem panującym w Kościele. Choć występuje w nim jedna bohaterka – zakonnica o haniebnym czynie na sumieniu – spłycona ona jest do stereotypowej roli nadawanej od wieków kobiecie – do gospodyni. Z drugiej strony reżyser odczarowuje ów stereotyp, sprytnie nim szarżuje, gdyż uwidacznia grzeszne czyny i myśli mężczyzn, a to kobietom Biblia przypisuje częściej niemoralne i karygodne postępowanie. Babilonem w chilijskim filmie jest zatem cały współczesny świat, pełen pychy, grzechu, nie oponujący za wartościami duchowymi, absolutnymi. Reżyser nie uwidacznia jedynie błędów Kościoła, ale człowieka, którym dyktują instynkty i tego należy upatrywać w filmie. Motywem, który podejmował już w swoich poprzednich tworach Larrain, jest bezkarność – temat przewodni zarówno tego, jak i pozostałych jego filmów. Bezkarność to według niego klucz do zrozumienia społeczeństwa i mechanizmów w nich funkcjonujących. Według Chilijczyka film jest jedyną forma sztuki, która w tak złożony sposób może pokazać społeczeństwo. Dlatego El Club nie uwidacznia jedynie błędów Kościoła, ale jednostki, którą kierują instynkty. To film o człowieku nieradzącym sobie z pożądaniem, które nim dowodzi, oraz wysublimowany moralitet o błędach popełnianych przez istoty ludzkie. Larrain powołuje się na księgę genesis i zastanawia się, czy da się oddzielić zło od dobra oraz jednoznacznie je osądzić. Odpowiedź jest subiektywna i pozostawiam ją każdemu widzowi. Reżyser pozostawia widzowi wolną wolę.
Bóg zobaczył, że światło było dobre i oddzielił światło od ciemności
Genesis 1:4
1P.Czerkawski, Filmweb
2A.Salwa, „Kino”, nr 10/2015, str.32
3ibidem
4ibidem
5Wywiad przeprowadzony przez magazyn „Desayounos Horizontes” na Festiwalu w San Sebastian
Fot.: Aurora Films