Possessor

Relikt dawnych czasów – Brandon Cronenberg – „Possessor” [recenzja]

Od premiery ostatniego filmu Brandona Cronenberga minęło 8 lat – uważam, że to długi czas nieobecności na rynku. Widmo spuścizny jego ojca wciąż wisi nad jego ramieniem, dlatego też nie powinno nas dziwić, że pomimo krótkiego portfolio jego nazwisko jest wychwytywane przez media. Zwłaszcza że Brandon porusza się w podobnej przestrzeni gatunkowej, co utytułowany David. Mieszanka horroru i fantastyki naukowej towarzyszyła filmowi Zaraźliwi z 2012 roku, a tegoroczny Possessor tylko potwierdza rodzinne fascynacje Cronenbergów. Tylko że obiecujący Brandon musi dopiero dowieść swojej wartości – i na to jeszcze sobie poczekamy, bo najnowszy film nie spełnia oczekiwań współczesnego kina.

Brandon Cronenberg utknął w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, gdy kino science fiction i horroru jak pelikan połykało najdziwniejsze pomysły reżyserów i scenarzystów, które na ekranie nawet nie wymagały logiki i szerszej perspektywy. Nie ma co ukrywać – wiele produkcji z tamtych lat brzydko się zestarzało, wielu również można zarzucić jawną głupotę scenariusza z retorycznym pytaniem cisnącym się na usta: kto to w ogóle pozwolił wypuścić? Fascynacja kiczem najwyraźniej jednak się sprzedawała – może ze względu na ograniczone możliwości techniczne albo po prostu dlatego, że niewielu było wizjonerów, którzy myśleli o fantastyce naukowej na poważnie. Czasy się zmieniły i kino również – wiele fantastycznych dzieł udowodniło, że science fiction to głęboka studnia dojrzałych pomysłów, a widzowie również są wyczuleni na płytkie skróty fabularne. Brandon Cronenberg, kręcąc film Possessor, powinien o tym wiedzieć.

Jak widać, zapomniał, bo Possessor jest opowieścią po prostu spóźnioną o dwie lub trzy dekady. Zamysł fabuły jest banalny – w bliskiej nam rzeczywistości istnieją technologie, które pozwalają przejąć kontrolę nad danym osobnikiem i w przysłowiowych białych rękawiczkach wykonać dowolne zlecenie. Film otwiera klasyczna klisza wrzucająca widza w środek akcji, aby sam się zorientował w podstawowych zasadach gry, ale dopóki jedna z postaci łopatologicznie później tego nie powie w dialogu, to mamy siedzieć pełni napięcia i niepewności, co się zaraz stanie. I faktycznie, obserwujemy, jak kobieta dokonuje brutalnego morderstwa, po czym chce zabić sama siebie, jednak coś ją powstrzymuje. Gdy misję udaje się ostatecznie zakończyć sukcesem, poznajemy główną bohaterkę – Tasya Vos jest agentką jednej z firm specjalizujących się we włamywaniu do cudzych głów. Przyjmują zlecenia od bogaczy i innych firm, aby dzięki zlikwidowaniu konkretnej jednostki osiągnąć swoje cele. Kilka dialogów później możemy się domyślić, że jest najlepsza w swoim fachu, ale sprawy prywatne zdają się ją rozpraszać. W tak poważnej firmie, która nie może sobie pozwolić na najmniejszy błąd, normalnie powinna zostać odsunięta od obowiązków, no ale bez tego przecież nie byłoby odpowiedniego dramatu. Tym bardziej że po wykonanej misji agentka przechodzi rutynowe testy oraz jej szefowa spostrzegła, że zadanie przeprowadziła niezgodnie z zaleceniami – zamiast szybkiej egzekucji, dopuściła się krwawej rzeźni. Mimo to nikt nie uznał Vos za nieodpowiednią osobę do następnej misji, chociaż widz doskonale już o tym wie.

To niestety sprawia, że oglądając, doskonale wiemy, co stanie się dalej – Vos uda się na kolejną misję (przed którą oczywiście otrzymujemy skondensowaną formę samouczka, jak ma przeprowadzić akcję i się wylogować z nosiciela), podczas której jej niestabilność emocjonalna weźmie górę. Cronenberg niestety wykazał na tym etapie naiwność zapewne zapewniającą go, że widz tak po prostu łyknie pomysł na to, że wszczepiamy potajemnie komuś implant, zakładamy hełm i cyk – jesteśmy w innej osobie. Reżyser nie poświęcił chwili na to, żeby pokazać sposób działania tego systemu, poza jedną, głupią zresztą sceną, gdy pasożyt (czyli agentka Vos) co 24 godziny musi się kalibrować (?) za pomocą dziwnego pudełka z pokrętłem, które wygląda jak przenośne radio z lat siedemdziesiątych. Swoją drogą, skąd nosiciel miał przy sobie to urządzenie? Razem z implantem otrzymał zestaw pierwszej pomocy?

Possessor nawet przez chwilę nie udaje, że chce w widzu zasiać ziarno niepewności. Film prowadził mnie za rączkę od punktu A do punktu B, nawet nie zwodząc mnie pobocznymi wątkami. W tym miejscu scenę po nijakiej Andrei Riseborough odgrywającej rolę Tasyi Vos przejmuje Christopher Abbott, który zdaje się najjaśniejszym punktem niniejszej produkcji. Aktor wykazał się niesamowitą charyzmą, grając jednocześnie Colina Tate’a, czyli nosiciela implantu, oraz agentkę Vos przejmującą nad mężczyzną kontrolę w celu zlikwidowania kilku celów. Abbott wycisnął z siebie siódme poty, aby nudny i przewidywalny scenariusz uczynić choć trochę interesującym – jego gra aktorska, w której pokazuje wewnętrzny konflikt dwóch umysłów w jednym ciele, robi wrażenie.

Nawet to nie ratuje jednak filmu Possessor, bo wszystko, co się w nim dzieje, następuje po prostu za późno. Brandon Cronenberg najpierw zamęcza widza przewidywalną pulpą kina science fiction rodem z lat świetności swojego ojca, aby w ostatnich minutach filmu wykonać dramatyczny skok wiary, że jeszcze uda się zainteresować widza swoją produkcją. Ale nie można dokonać pierwszego i zarazem ostatniego niespodziewanego skrętu fabuły, gdy widz już stracił zaangażowanie. Pod koniec film stara się ukazać cierpienie Colina Tate’a orientującego się, że ktoś w nim jest, ale robi to na tyle nieinteresująco, że nie obchodziło mnie, kto z tego wyjdzie cało. Zwłaszcza że wspomniany wyżej nagły zryw okazuje się po prostu idiotyczny i, tak – powiem to – kiczowaty. Ta scena zarazem kończy film i wyobrażam sobie, że w wizji Cronenberga miał to być czas antenowy na zbieranie szczęk z podłogi i ponowne zastanowienie się widza nad tym, co obejrzał, ale… nie ma tu nad czym się zastanawiać. To, co miało zrobić wrażenie, jest tylko pustym straszakiem, który miał na chwilę zaszokować – mnie niestety tylko rozśmieszył, bo fabularnie to rozwiązanie w ogóle nie miało sensu.

Scenariusz nie stawia sobie żadnych wyzwań. Jak mówiłem, wszystko idzie jak po sznurku i nie ma tutaj nic, co by zaintrygowało widza. Żadnych zwodniczych impulsów, żadnych mylnych tropów. I przede wszystkim zero przestrzeni na to, żeby oglądający zastanawiał się nad filozofią tego, co ogląda. Possessor miałby szokować przerażającą wizją, że ktoś może wejść w Twój umysł i zrobić coś wbrew woli nosiciela? Kogo może poruszyć tak prosto opowiedziana historyjka o kontroli świadomości, skoro już 10 lat temu świat ujrzał błyskotliwą Incepcję, która film Cronenberga pożera w całości? A Possessor miał przecież duży potencjał, aby poprzez opowieść science fiction przybliżyć chociażby zaburzenie dysocjacyjne tożsamości. Cronenberg ledwo liznął temat, skupiając się wyłącznie na jak najszybszym domknięciu akcji, w kąt zamiatając emocje bohaterów.

Possessor Trailer #1 (2020) | Movieclips Trailers

Possessor oferuje jedynie banalną opowieść science fiction, która zrobiłaby wrażenie kilka dekad temu, gdy nie spodziewano się od takiego kina zbyt wiele, a liniowa fabuła nie byłaby wadą. Film nie potrafi sam siebie obronić przez niemal cały seans, a gdy już próbuje to zrobić – reaguje zbyt późno. Nie daje również powodu na kolejny seans, ponieważ nie ma w sobie żadnej tajemnicy, która prosiłaby się o wyjaśnienie czy o ponowną analizę. Gdyby nie rola Christophera Abbotta, nie mógłbym o tym filmie powiedzieć nic pozytywnego. Dostaliśmy bowiem starocia ubranego w nowoczesny strój, ale prezentujący poziom nieprzystający do obecnych standardów. Wieje tu nudą i przewidywalnością, a brak polotu Brandona Cronenberga po prostu smuci.

Fot.: M2 Films


Przeczytaj także:

Piątkowa ciekawostka o filmie Incepcja

Possessor

Write a Review

Opublikowane przez

Patryk Wolski

Miłuję szeroko rozumianą literaturę i starego, dobrego rocka. A poza tym lubię marudzić.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *