blackfield

Powrót do źródła – Blackfield – „V” [recenzja]

W pewnym momencie w mojego życia Blackfield był moim absolutnym numerem jeden w prywatnym muzycznym panteonie. Dwa pierwsze krążki po dziś dzień uważam za totalne mistrzostwo świata i mam wrażenie, że panowie Wilson i Geffen w pisaniu pop-rockowych piosenek wyznaczyli standardy, do których nikt nie może po dziś dzień dorównać. Tak, wiem, że to niespecjalnie obiektywna opinia, ale od kiedy opinie muszą być obiektywne?

Niestety na trzeciej płycie, Welcome to my DNA, coś się zepsuło i Blackfield, a zasadniczo sam Aviv Geffen z coraz mniejszą pomocą pochłoniętego solową karierą Stevena Wilsona, wydał album po prostu słaby, pełen infantylnych piosenek takich jak Go To Hell. Wyraźnie było widać, że Geffen z umiarkowaną pomocą Wilsona sobie nie radzi. Odrobinę lepiej było na IV. Natomiast dalej to była muzyka, która nie satysfakcjonowała fanów Blackfield. Wtem zespół zapowiedział piątą płytę, w którą w końcu się w pełni zaangażował Steven Wilson. Nadzieje fanów odżyły na nowo, szczególnie że Wilson na solowych płytach nieustannie trzyma wysoki poziom.

I tak jest na V, jednak trzeba uczciwie przyznać, że do poziomu dwóch pierwszych trochę daleko. Brakuje mi w tym wszystkim chemii, uczuć, które wręcz wylewały się z II. Natomiast należy podkreślić, że jest to płyta udana, pełna wpadających w ucho piosenek. Ktoś stwierdzi, że palnąłem banał, ale zasadniczo niczego więcej nie oczekuję od Blackfield, jak świetnych, pop-rockowych PIOSENEK. Nie marzy mi się tutaj progresja, dwudziestominutowe rockowe suity, tylko dziesięć idealnych tracków z melodiami kotłującymi się po głowie zaraz po wysłuchaniu płyty.

No i tutaj jest główny problem z V. Takie End of The World II po dzisiaj dzień mogę zanucić w całości, a z nowego krążka czy coś mi pozostanie w pamięci? Trudno stwierdzić, na razie niewiele mi zostaje, chociaż przyznaję, że płyty słucha się z niekłamaną przyjemnością, a nie ze zgrzytaniem zębami, jak w przypadku Welcome To My DNA. Nie sposób odmówić uroku piosenkom takim jak Life Is The Ocean czy balladowej Sorrys z pięknymi harmoniami wokalnymi. How Was Your Ride zachwyca lekkością, a zespołowi nie brakuje rockowego pazura, jak w We’ll Never Be Apart. Natomiast smutny głos Wilsona zachwyca słuchacza w October. Natomiast lekko soulowe Lonely Soul ujawnia, że Blackfield nie zamierzają się zamykać w kokonie własnej stylistyki.

No cóż, to wiadomość, że nie ma Blackfield bez Stevena Wilsona. Jak dobrze, że powrócił w pełni do tego projektu, bo chyba nie mógłbym znieść kolejnego rozczarowania koszmarkami jak Welcome To My Dna IV. Z drugiej strony, gdyby Wilson z Geffenem nie nagrali V, mój świat specjalnie by się nie zmienił.

Blackfield - Family Man / Sorrys / How Was Your Ride? (from V)

Fot.: Rock-Serwis

blackfield

Write a Review

Opublikowane przez

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *