pracujące mamy

W babskim gronie – Catherine Reitman – „Pracujące mamy”, sezon 2 [recenzja]

Kiedy pisałam o serialu Pracujące mamy w cyklu Po pięciu odcinkach, nie miałam o tej produkcji dobrego zdania. Kiedy tworzyłam pierwszy odcinek Pojedynku seriali i zestawiałam tam kanadyjski serial z australijskim The Letdown – również nie byłam mu przychylna. Postanowiłam jednak dać szansę kilku kobietom, które podjęły się zarówno wychowywania dzieci, jak i kontynuowania swojej pracy. I absolutnie nie żałuję tej decyzji. Pracujące mamy w drugiej odsłonie to zdecydowanie lepszy humor, ciekawsza fabuła, mniej irytujący bohaterowie i odcinki, które ogląda się szybko i z czystą przyjemnością. Choć nadal twierdzę, że jako serial o mamach i dla mam nie sprawdza się w stu procentach.

Pierwszy odcinek drugiego sezonu produkcji Pracujące mamy jest kompletnie inny od kolejnych i – szczerze mówiąc – najmniej mi się podobał z całego sezonu. Rozumiem jednak – uwzględniając fabułę następnych epizodów – że był on potrzebny. Widzimy w nim bowiem Kate i Anne jako młode, niezamężne (a co dopiero dzieciate) kobiety, z których jedna z nich dopiero teraz, właśnie w tym dniu, stanąć ma na ślubnym kobiercu. W tym odcinku dowiemy się, jak Kate poznała swojego przyszłego męża, Nathana, a także dlaczego Anne do tej pory nie wzięła ślubu ze swoim obecnym partnerem i ojcem swoich dzieci, Lionelem. To, co między innymi nie podobało mi się w tym epizodzie, to fakt, że twórcy chcąc dość banalnymi metodami odmłodzić bohaterki (Anne fundują blond włosy zamiast rudych, a Kate odpicowują w bardzo nietwarzową fryzurę), osiągnęli efekt całkowicie odwrotny, w związku z czym obie bohaterki wyglądają nie tylko, jakby były starsze, ale wręcz jakby były parodią samych siebie. Odsuwam to jednak na dalszy plan, bo – jak wspomniałam – najważniejsza tu jest fabuła i wyjaśnienie kwestii, które będą miały znaczenie w późniejszych odcinkach.

Ogromnym plusem drugiego sezonu Pracujących mam jest również to, że z ekranu niemal całkowicie znika Jenny grana przez Jessalyn Wanlim. Nie mam absolutnie nic do tej drobnej aktorki, ale postać, w którą wcielała się w kanadyjskiej produkcji, niesamowicie działała mi na nerwy i zwyczajnie nie lubiłam jej wątku. Tymczasem jej miejsce zajmuje jej mąż, Ian, który próbuje pogodzić opiekę nad córeczką z ponownym umawianiem się na randki. Tym samym robi nam się podobny schemat jak w The Letdown, gdzie również do grupy wsparcia uczęszczały same mamy i jeden ojciec. Tutaj również bohaterki wciąż spotykają się w grupie ze swoimi dzieciakami, a od teraz towarzyszy im także Ian. Okazuje się, że uczestnictwo w zajęciach ma mieć bezpośredni wpływ na dostanie się później dzieci do lepszej szkoły. W ogóle, zauważyłam kilka motywów bardzo podobnych w obu tych produkcjach w drugich sezonach. Dla przykładu: zarówno w serialu Pracujące mamy, jak i w The Letdown mamy scenę, gdzie zmęczona opieką nad dzieckiem (dziećmi) i obowiązkami domowymi kobieta, patrzy z uporem maniaka na zegarek, który bardzo wolno odlicza kolejne minuty. Kiedy jednak wybija upragniona, konkretna godzina, bohaterka z ulgą otwiera butelkę wina, nalewa sobie trunek do kieliszka i z jeszcze większą ulgą pociąga pierwszy łyk. Są to niemal kropka w kropkę identyczne sceny.

Pracujące mamy to przede wszystkim postaci kobiece – co rozumie się samo przez się – a u naszych bohaterek wiele się zmienia w drugim sezonie. Anne i jej mąż stwierdzają, że najwyższy czas, by kobieta miała swój własny gabinet, zamiast przyjmować pacjentów w domu. Wynajmując pomieszczenie w jednym z lokalnych budynków, nie mogli wiedzieć, kto okaże się zawodowym sąsiadem Anne… Kate wplączę się w grę na dwa fronty, ale nie będzie to miało absolutnie nic wspólnego z miłością, Frankie będzie próbowała dojść do ładu ze sobą, swoją pracą i miłością, o Ianie natomiast już wspomniałam wcześniej. Dzieci – niestety – jest wciąż bardzo niewiele. Prawda jest taka, że w Pracujących mamach, wbrew tytułowi, zostały one zepchnięte nawet nie na drugi, ale na trzeci plan, stanowiąc bardziej tło i przypominając jedynie widzowi, że poniekąd macierzyństwo było punktem wyjścia dla pomysłu na serial. Jednak jeśli szukamy w tej produkcji trosk związanych z wychowywaniem maluchów, namacalnego zmęczenia, chronicznego niewyspania, braku czasu i tym podobnych… To znajdziemy to – owszem – ale w zasadzie tylko w jednym odcinku (swoją drogą bardzo dobrym), w którym Kate próbuje “ogarnąć swój dzień” z małym dzieckiem, a kończy się na tym, że nawet prysznic bierze z synkiem w łazience, nie mogąc zostawić go nawet na chwilę. Jedynie w tym epizodzie dostaniemy cienie macierzyństwa, w dodatku mocno skoncentrowane w jednej sekwencji scen, by później wszystko wróciło do normy, a dzieciaki pojawiały się raz na jakiś czas w ramionach któregoś z rodziców. I na ten moment to chyba jedyny poważny minus, jaki dostrzegam w kanadyjskiej produkcji. W drugim sezonie wybaczam jej to jednak całkowicie, bo spędziłam z serialem bardzo miło czas, uśmiałam się, a nawet lekko wzruszyłam.

Aktorsko sezon drugi nie odbiega od pierwszego, choć zaryzykowałabym stwierdzenie, że jest naturalniej i przyjemniej dla oka. Możliwe jednak, że na moją opinię wpływ ma po prostu większa sympatia, jaką poczułam do bohaterek i do całej produkcji ogólnie. Przyjemnie dla oka gra Dennis Andres, który – jak już wspomniałam – dostał o wiele większe pole do popisu, jako Ian zajmując poniekąd miejsce Jenny. Ten męski pierwiastek w babskim gronie okazał się odświeżać nieco serial i sprawiać, że staje się jeszcze bardziej uniwersalny. Przy okazji jego wątku nie zabrakło także poruszenia pewnego delikatnego, ale dość medialnego ostatnio tematu. Jakiego? Nie będę zdradzała, przekonacie się, oglądając serial. Podsumowując natomiast kwestię aktorstwa – Catherine Reitman, Dani Kind, Juno Rinaldi i partnerujący im mężczyźni grają dobrze i nie mam im nic do zarzucenia. Na szczególną pochwałę zasługuje natomiast Sadie Munroe wcielająca się w dojrzewającą córkę Anne, Alice. Dziewczyna gra bardzo przekonująco i choć jej postać jest zazwyczaj irytująca, to młoda aktorka po prostu świetnie wywiązuje się ze swojej roli, doprowadzając do takiego stanu widza.

Na uwagę zasługuje zakończenie serialu, które okazało się niemałym twistem fabularnym, który sprawił, że ze zniecierpliwieniem czekam, aż trzeci sezon zawita na platformę Netflix – co stanie się już niebawem. Z ogromną chęcią wrócę do Kate, Anne, Frankie i Iana – do ich problemów, do ich rutyny, do ich drobnych kłamstw i przyjemności, do ich przyjaźni i kłótni. Do ich świata, w którym nie jest kolorowo, ale także nie jest czarno-biało. I choć problematyka sugerowana w tytule (w końcu to Pracujące mamy) gdzieś się jednak zatraciła, to tym, którzy szukają po prostu ciekawej historii i dobrej rozrywki – nie powinno to przeszkadzać. Mam szczerą nadzieję, że humor, który wszedł na znacznie wyższy poziom w tym drugim sezonie, w trzecim przynajmniej się na nim utrzyma – a nie obrażę się, jeśli wejdzie jeszcze o poziom wyżej. Choć finał drugiego sezonu każe oczekiwać bardziej dramatycznego poprowadzenia kontynuacji, to myślę, że twórcy nie zrezygnują jednak z żartów rozładowujących atmosferę.

3 sezon Pracujących mam dostępny będzie na platformie Netflix już 29 sierpnia!

Fot.: Netflix


Przeczytaj także:

Recenzja drugiego sezonu serialu The Letdown

pracujące mamy

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *