Przećpane marzenia – Hubert Selby Jr – „Requiem dla snu” [recenzja]

Według słownika języka polskiego słowo „requiem” posiada dwa znaczenia – pierwsze to msza za zmarłych, drugie – kościelna pieśń żałobna. Do omawianego tutaj utworu bardziej pasuje drugie ze znaczeń, można je odnieść zarówno do autora powieści, jak i bohaterów w niej występujących. Hubert Selby Jr nie jest pisarzem specjalnie w Polsce popularnym, bo i dlaczego miałby być? Na koncie ma co prawda kilka powieści, ale raptem dwie z nich przebiły się do szerszego grona odbiorców. Sam autor również nie był wzorem do naśladowania. Po przerwanej edukacji i kilku życiowych perturbacjach postanowił zostać pisarzem. I w zasadzie nawet mu to wyszło, wielu uważa jego dzieła za kultowe, porównując twórczość Selby’ego do pisarstwa Huntera S. Thompsona (Lęk i odraza w Las Vegas) czy Williama Sewarda Burroughsa (Nagi lunch). Najbardziej znane utwory całej trójki to powieści specyficzne, przygniatające oraz prawdziwe, a to dlatego, że są to poniekąd zapiski z własnego życia, z własnych doświadczeń. Są to również, nazywając rzecz po imieniu, zapiski ćpunów. Tak, Hubert Selby Jr bujne życie prowadził – doczekał się czwórki dzieci z trzech związków, choć bardziej znamienny jest fakt, że był heroinistą. Ten sam nałóg łapie w swe szpony trójkę z czwórki głównych bohaterów Requiem dla snu, powieści napisanej w 1978 roku (w Polsce wydanej w 2010), która rozgłos zdobyła ponad 20 lat później, dzięki genialnej i dla wielu kultowej już ekranizacji autorstwa Darrena Aronofsky’ego. Sam reżyser, cytowany na okładce, mówi: Musiałem zrobić film na podstawie tej powieści, gdyż słowa aż palą jej stronice. Miał rację, rzeczywiście palą. Requiem dla snu to książka-ostrzeżenie, to książka, która nie daje o sobie zapomnieć.

Mało jest chyba osób, które nie widziały jeszcze ekranizacji Requiem dla snu z 2000 roku, dlatego też powieść ta nie będzie wielce zaskakująca. Dzieło Aronofsky’ego jest chyba najwierniejszą ekranizacją jakiejkolwiek książki, jaką oglądałem, choć – jak to film – nie odda wszystkiego, każdej myśli bohatera, co w tym przypadku jest niezwykle istotne. Wielu, przekładając kolejne kartki, będzie miało przed oczyma Jareda Leto, Marlona Wayansa, Jennifer Connelly czy nominowaną za swą kreację do Oscara, Ellen Burstyn. Ja właśnie ich widziałem, jednak dla tych, dla których Requiem… to coś nowego, szybki opis sytuacji. Harry i Tyrone to kumple, jeden jest Żydem, drugi Afroamerykaninem (w powieści często nazywany po prostu czarnuchem). Obaj uwielbiają helę helenkę, helunię, czyli heroinę. Nie stroni od niej także Marion – dziewczyna Harry’ego. Ostatnią (choć możliwe, że najważniejszą) z postaci jest Sara – matka Harry’ego, uzależniona od oglądania telewizyjnych teleturniejów. Całą czwórkę (przynajmniej na początku) łączy jedno – wszyscy mieszkają na Brooklynie, co też nie jest bez znaczenia. Pewnego dnia po zastawieniu telewizora Sary w komisie i zakupieniu porcji helenki, by „przeczyścić kable”, chłopacy wpadają na genialny pomysł. Dlaczego właściwie to oni muszą co chwilę zbierać drobniaki, by starczyło na kolejną działkę? Może by tak lepiej uzbierać więcej kasy, kupić więcej towaru i zacząć dilować? Oczywiście, obaj zgodnie uznają, że im wystarczy tylko szczypta helki na spróbowanie i to wszystko, w końcu nie są jakimiś ćpunami. Plan doskonały!

To nasza szansa na wielką kasę, i to naprawdę wielką. Nie musimy się kurwa do końca życia rozdrabniać. Jeśli się skupimy na robocie, dojdziemy do pół klocka czystej, ale jeśli będziemy przy tym łazić wygrzani to wszystko się spierdoli. Hej bejbe nie świruj.

Cała trójka (łącznie z Marion) zaczyna już snuć dalekosiężne plany. Tyrone marzy o wyrwaniu się z getta, o domku pod miastem, gdzie wraz z ukochaną będą przeglądać się  w wielkich lustrach zamontowanych na przesuwanej szafie; marzy, by życie w końcu przestało się do niego przysrywać. Harry i Marion (która ma ambicje zostać światowej klasy rysowniczką) planują otwarcie małej kawiarenki w San Francisco, która przyciągałaby artystyczne elity miasta. Równolegle marzyć zaczyna i Sara. Niespodziewanie odbiera bowiem telefon, a głos po drugiej stronie mówi jej, że została wylosowana na uczestniczkę jednego z teleturniejów i wkrótce zostaną jej podesłane formularze zgłoszeniowe. Matka Harry’ego nie może uwierzyć w swoje szczęście, natychmiast chwali się nowiną wygrzewającym się w słoneczku pod blokiem koleżankom. Staje się osiedlową gwiazdą! Oczekując dzień w dzień na listonosza, farbuje włosy oraz przerzuca się na dietę, by móc zmieścić się w tę piękną czerwoną suknię, którą miała na sobie podczas bar micwy syna. Tyle tylko, że dieta jakoś nie pomaga. Wtedy to jedna z koleżanek podpowiada jej, by odwiedziła świetnego lekarza, który przepisze jej odpowiednie tabletki, po których chudnie się w oczach, bo w ogóle nie ma się ochoty na jedzenie. Sara idzie więc do lekarza i otrzymuje zapas tabletek, po których rzeczywiście traci apetyt i co dziwne, sił i zapału ma nagle jakby więcej. Początkowo wszyscy bohaterowie czują się tak, jakby złapali Pana Boga za nogi. Przykuta do telewizora Sara zrzuca zbędne kilogramy, natomiast trójka młodych ma tyle pieniędzy i tyle czystego towaru, że można go nawet rozprowadzać w proporcjach 1:4, więc co im szkodzi troszkę sobie przygrzać, tak dla dobrego humoru.

Nie zostanę czytelnikiem roku, wieeeelu czyta więcej ode mnie, jednak i mnie udało się już zapoznać z kilkuset tytułami, w tym z książkami tematycznie bliskimi Requiem dla snu. Są nimi chociażby wymienione wcześniej Lęk i odraza w Las Vegas (tak, na jego podstawie powstało Las Vegas Parano) czy Nagi lunch, którego akurat nie polecam, uwierzcie, że można się zmęczyć lekturą, a do jej końca dobrną tylko najwytrwalsi. Powieść Selby’ego, mimo że pod pewnymi względami oczywiście podobna, wyróżnia się. Nie ma tu dziwnych narkotycznych wizji, no – na pewno nie takich w stylu telefonu zamieniającego się w robaka czy macek wychodzących ze ściany; wszystko jest bardziej stonowane. Przede wszystkim jednak, jako czytelnik muszę przyznać, że nigdy nie zdarzyło mi się, bym jakąś lekturę określił mianem klaustrofobicznej. Nie zdarzyło się aż do teraz. Autor kreuje tu niesamowicie ciasny, brudny klimat jednej z najbardziej niebezpiecznych dzielnic Nowego Jorku. Akcja przez większą część książki jest dość spokojna, jednak mimo to „duszna” i ciężka. Nawet w momentach, kiedy bohaterowie czują się jak zwycięzcy i są szczęśliwi, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że nie będzie tu happy endu, że wszystko zmierza w złym kierunku i nikt nie będzie wygranym.

Inną sprawą jest nietuzinkowy styl pisania Selby’ego. Tym, co pierwsze rzuca się w oczy, jest brak myślników podczas dialogów (czego przykładem może być cytat wyżej, w którym rozmawiają dwie osoby). Tego kto i kiedy mówi musimy się domyślić po konkretnych, specyficznych dla danych postaci zwrotach czy sposobie składania zdań. Nie sili się również autor na przesadne dbanie o znaki interpunkcyjne takie jak przecinek czy kropka. Czasem są, czasem ich nie ma. O dziwo, cały ten pozorny chaos staje się (po chwili rozeznania, z czym mamy do czynienia) niezwykle czytelny i przejrzysty. Jednak tym, co najbardziej uderza u Selby’ego, jest to, z jaką gracją potrafi zdanie po zdaniu pisać zupełnie różnym językiem. Od pięknego liryzmu nagle przeskakuje do zdań w stylu… powiedziałbym mocno osiedlowym, typu: Kchurwa (…) bejbe zwisa mi to, może nawet porosnąć szczeciną, byle tylko dali nam za niego hajs.

Requiem dla snu nie jest powieścią łatwą, nie jest też powieścią dla każdego. Nie mam tu oczywiście na myśli górnolotnych metafor, które nie każdy zrozumie, chodzi raczej o sam klimat tego dzieła. Nie wszystkim spodoba się dość powolne tempo akcji i uczucie klaustrofobii kreowane przez zamkniętych w sobie ćpunów, posługujących się na dodatek dość specyficznym językiem. Jest to jednak, wbrew pozorom, książka z przesłaniem. Selby używa do przedstawienia problemu narkotyków, bo akurat jemu były one bliskie, to one zniszczyły jego marzenia, one były dla niego pułapką. Dla innych może to być telewizja, Internet czy słodycze. Każdy z nas jest na coś podatny i każdy może się zagubić, nie potrzebując do tego heroiny. Brawa dla Selby’ego za stworzenie tak ciężkiej i smutnej, a zarazem mądrej książki. Na zakończenie jeszcze słówko o tłumaczeniu polskiego tytułu. Być może jestem w błędzie, jednak oryginalne Requiem for a dream można także przetłumaczyć jako „Requiem dla marzenia” i wydaje mi się – patrząc na treść powieści – byłby to tytuł bardziej adekwatny. To właśnie nad straconymi marzeniami bohaterów można zapłakać.

Wiedzieli że w każdej chwili mogą przestać jeśli tylko zechcą. Gdyby kiedykolwiek zechcieli przestać.

Fot.: Niebieska studnia

2 Komentarze

  • Treść w tym artykule nie leżała nigdy obok prawdy, jeżeli ktokolwiek zacznie go od sekcji komentarzy to zalecam znalezienie czegoś bardziej sensownego. Nie polecam.

  • A może by się tak spróbować wysilić i podać argumenty do poparcia swojej krytyki?

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *