John Brunner

Przyszłość, o jakiej nie marzymy – John Brunner – „Wszyscy na Zanzibarze” [recenzja]

Lęk przed zatłoczonym globem, który dominuje w kultowej powieści Johna Brunnera Wszyscy na Zanzibarze, nie jest ani domeną fikcji literackiej, ani też rzeczą nową. Problem przeludnienia interesował już ludzi nauki w XVIII wieku, którzy stali w opozycji do populacjonistów. Thomas Malthus stworzył teorię przeludnienia, która zakładała wzrost liczby ludności wraz ze spadkiem wytwarzania wystarczającej ilości żywności – teoretyk zaproponował więc regulację przyrostu naturalnego i rezygnację z pomocy społecznej. Jego następcy w XX wieku (np. Margaret Sanger) coraz głośniej opowiadali się za ściślejszym kontrolowaniem rozmnażania się rodzaju ludzkiego i gorąco popierali wsparcie eugeniki (również negatywnej). W wydanej w 1972 roku książce Granice wzrostu autorzy stawiają tezę, że w przeciągu 100 lat ludzkość wyeksploatuje Ziemię z surowców niezbędnych do przeżycia. Trudno nie domyślić się, że John Brunner chłonął te teorie naukowe i na tej podstawie zbudował obraz przeludnionego świata. Według niego, siedmiomiliardowa populacja zmieściłaby się jeszcze, ściśnięta i stłoczona, na tytułowej wyspie Zanzibar. Jeszcze.

Wydana w 1968 roku monumentalna powieść Wszyscy na Zanzibarze stara się odpowiedzieć na pytanie, jak wyglądałby świat w bliżej nieokreślonej pierwszej połowie XXI wieku. John Brunner gromadzi w niej mroczne wizje przeludnienia, które zmusza cywilizowane kraje do wprowadzenia praw i ustaw regulujących nadmierny rozrost człowieka. Niesamowity jest przy tym rozmach i precyzja, z jaką autor wykreował swój przerażający świat – wiele niuansów czy detali jest wręcz wspomnianych mimochodem, a jednak mrożą krew w żyłach czytelnika i sprawiają, że chce się powiedzieć: „co za porąbany świat!”. Moją ulubioną anegdotą jest ta z kawą, kiedy to jeden z bohaterów sączył syntetyczną wersję „małej czarnej”, gdyż z powodu nałożonego nań podatku od posiadania więcej niż dwójki dzieci, nie ma on przywileju spożywania naturalnego produktu… Czujecie to?

Przez całą lekturę miałem wrażenie, że John Brunner stoi w rozkroku, przez co jest jeszcze bardziej wściekły i bezradny w stosunku do nadchodzącej przyszłości. Autor, owszem, widzi problem przeludnienia świata – ale widzi również moralne i etyczne implikacje sterowania ludzkim życiem. Momentami brzmi, jakby wręcz nie widział rozwiązania impasu, w którym znalazł się świat – z jednej strony zauważa priorytetową potrzebę przetrwania gatunku ludzkiego, z drugiej zaś widzi jego degradację wskutek interweniowania w najbardziej intymne sfery życia. Pomimo całego brudu i pesymizmu, jaki John Brunner odgrzebuje w swej powieści, zdaje się być on autorem wrażliwym, którego martwi zachowanie zdrowego rozsądku wśród ludzi. Niejednokrotnie miałem wrażenie, że autor mieni się jako epigon racjonalnie myślącego człowieka, który, podobnie jak Chad S. Mulligan – jeden z bohaterów Wszyscy na Zanzibarze – stracił nadzieję, że ludzkość ma jeszcze czas, aby się ocknąć z dewastującego go amoku.

Chciałoby się powiedzieć dużo o świecie przedstawionym powieści Johna Brunnera, ponieważ jest to książka szalenie złożona; autor porusza wiele wątków z różnych dziedzin życia, przez co właściwie nie wiadomo, od czego zacząć. Zdradzić wszystko byłoby jednak zbrodnią, bo kwintesencją powieści jest wyłapywanie zależności i elementów tworzących ponury świat jutra. We Wszyscy na Zanzibarze świat poszedł naprzód, chociaż nie jest to oderwana od życia przyszłość ze statkami kosmicznymi i podróżami w czasie w tle. O nie, John Brunner zabrał się za napisanie książki science-fiction jak najbardziej przyziemnej i jasne jest, że jego celem było zbudowanie świata, który z dużą dozą prawdopodobieństwa rzeczywiście będzie miał miejsce w XXI wieku. Nie ma więc większych zmian na geopolitycznej mapie świata – wielkimi mocarstwami są USA (powiększone do 52 stanów) i Chiny, które jawnie ze sobą rywalizują, chociaż nie dążą do otwartego konfliktu zbrojnego. John Brunner wprowadza również dwa państwa, które będą ważne na kartach powieści: jest to zacofany afrykański kraj Beninia oraz dążący do szybkiego (wszelkimi możliwymi środkami) rozwoju Yatakang. O ile ten pierwszy można łatwo sklasyfikować jako dzisiejszy Benin, o tyle z tym drugim jest problem; najprawdopodobniej chodzi o Indonezję, lecz autor nie pomaga w bezpośredniej lokalizacji. Cicha rywalizacja między państwami dążącymi do powiększenia swoich stref wpływów sprawi, że jeden z rywali podejmie się zadania, które zaszokuje nie tylko bohaterów powieści, ale również czytelnika. Do tego czasu jednak John Brunner w sposób statyczny i powolny, ale w pełni świadomie i konsekwentnie, przedstawia odbiorcy nowy świat, który go przeraża. Zmieniły się przede wszystkim relacje społeczne, które ukierunkowały się raczej w stronę ekshibicjonizmu i hedonizmu, kosztem umiarkowanego życia. Kontrolowanie urodzeń poszło w parze z nieskrępowaną wolnością seksualną, włącznie z poligamią. Z wykorzystaniem eugeniki eliminuje się choroby dziedziczne jak hemofilia czy daltonizm – takim rodzicom po prostu zabrania się posiadać dzieci. Kwestie rasizmu również się uregulowane, chociaż nie tak, jak widzimy to dzisiaj; czarni obywatele obawiają się, że ich genotyp również zostanie uznany za niepożądany, przez co ludzkie uprzedzenia znikają tylko na powierzchni – w głowie jego bohaterów wciąż pozostaje pogarda, co skutkuje mentalnymi przekleństwami w stylu „ty brązowy kinolu” czy „ty białodupcu”.

Jeśli chodzi o nowoczesne technologie, świat zdominował przekaz telewizyjny, który całkowicie opanował informacje trafiające do odbiorcy. Program SKANALIZATOR sugeruje, że wyświetla on przekaz wyprofilowany podług jego adresata, ale sami przyznacie, że w tym przypadku granica między wolnością słowa a propagandą wydaje się być bardzo cienka. Kto jednak dokonuje wyboru, co się nadaje? Oczywiście Salmanasar! Jest to stworzony przez człowieka wspaniały komputer, który analizuje podsunięte mu dane i udziela odpowiedzi, jak najlepiej rozwiązać dany problem. W tym miejscu John Brunner zadaje potężny cios w potylicę ludziom przyszłości. Z jego narracji przecieka złość na rosnącą bierność człowieka, który pragnąc uniknąć odpowiedzialności i chcąc ułatwić sobie życie, odbierając sobie tym samym zdolność podejmowania samodzielnych decyzji, sam zadaje sobie śmiertelny cios. To zaprzeczenie twierdzenia cogito ergo sum, które w długofalowym efekcie sprowadzić może jedynie klęskę i chaos w przypadku, gdy maszyna zawiedzie. Brunner przy okazji wyraża afirmację ludzkiego umysłu i podpowiada, że nie powinniśmy wyzbywać się potęgi ludzkiego myślenia. Wyśmiewa głupotę, ukazując zidiociałych, ogarniętych narkotycznym snem ludzi, którym wystarczy dzienna porcja wiadomości i kilka tabletek odjazdyny. Drwi również z wysoko postawionych urzędasów i polityków, którzy w sytuacji, gdy trzeba podjąć szybką decyzję, pozostają bezradni. Odrzucają własną zdolność myślenia na rzecz maszyny, co okazuje się nie wszystkim pomagać.

Ostatnim aspektem, który niegodnie byłoby pominąć, jest sam język powieści. John Brunner przenikliwie zauważył, że w przyszłości zmienić się może nie tylko świat i ludzkie zwyczaje, ale również sam sposób jego przedstawiania. W jego powieści pojawia się więc nowomowa, która jeszcze bardziej wpływa na realizm świata wykreowanego. Szczególnie udane okazują się być określenia na mężczyznę i kobietę – ziom i laska – ale zachwycają również takie sformułowania, jak „kurżeszmać” czy „mierzwa” jako popularne przekleństwa, czy też zastąpienie wyrazu „dzieci” słowem „progeny”. Wielkie brawa dla polskiego tłumacza, Wojciecha Szypuły, który bardzo sprawnie przetłumaczył zabawy słowne Johna Brunnera i pozwolił czytelnikowi poczuć oryginalne konstrukcje zlepek słownych.

Jak już wspomniałem, Wszyscy na Zanzibarze jest powieścią złożoną, ale wcale nie oznacza to, że John Brunner ułatwił czytelnikowi wejście w jego świat. Wręcz przeciwnie – z początku czytelnik ląduje twarzą na twardy grunt, nie wiedząc co się właściwie dzieje. Pierwsze kilkadziesiąt stron było dla mnie wielką niewiadomą, szczególnie chaotyczne i pozornie nie powiązane ze sobą zdawkowe hasła o postaciach, wydarzeniach i przedmiotach, które sieją wyłącznie mętlik w głowie. Autor rzuca odbiorcę na głęboką wodę i karze samemu dojść do tego, aby te szalone puzzle poukładać; dojść do tego, które elementy na siebie oddziałują, które sprawiają, że to werbalne szaleństwo ma jednak sens. I faktycznie, gdy zatopiłem się głębiej w lekturze, wszystko zaczynało do siebie pasować, aż wreszcie każda nowa informacja i każdy detal były wspaniałym dopełnieniem całości. Z pewnością ten sposób narracji zachwyci czytelników, którzy niekoniecznie chcą mieć podane wszystko na tacy. Co do samych bohaterów, celowo nie poruszyłem tego tematu, gdyż postacie u Johna Brunnera odgrywają jedynie rolę statystów, którzy odegrać mają konkretne zadanie – to jest ukazanie kolejnych aspektów świata. Oczywiście, pojawiają się postacie wiodące, takie jak Norman House (wiceszef General Technics, swoistego państwa w państwie, które stworzyło Salmanasara) czy Donald Hogan (przystał na tajemniczy kontrakt z rządem USA, de facto oddając się w jego władanie), lecz nawet one nie wywołują silnych emocji u czytelnika. Są dla celu powieści – to jest odzwierciedlenia niebezpieczeństw przyszłości – równie ważni, jak bohaterowie epizodyczni mający swoje 5 minut na dosłownie kilku stronach.

Nie wiem, jaki jest sens w odpowiadaniu na pytanie, czy po Wszyscy na Zanzibarze warto sięgnąć. Autor w swej przenikliwości przedstawia świat tak rzeczywisty, że czasami aż zęby bolą, a gdzieś skryte w zakamarkach umysłu lęki o przyszłość naszego świata budzą się na nowo. Oczekiwanie od Johna Brunnera optymistycznej puenty i happy endu świadczyć może tylko o ogromnej naiwności, bowiem od samego początku przez karty powieści przebija się wściekłość, rozpacz i żal o to, jak niesłychanie trudno pogodzić jest rozwój cywilizacyjny i moralność. Ta książka miała za zadanie wstrząsnąć czytelnikiem w końcówce XX wieku i robi to również dziś – nie można bowiem z pełną świadomością zaprzeczyć, że opisywane przez Johna Brunnera wypadki nie będą miały miejsca za 20-30 lat. Mam nadzieję, że nie usłyszymy wtedy pośmiertnych słów autora: „a nie mówiłem?!”.

Fot.: Wydawnictwo MAG

John Brunner

Write a Review

Opublikowane przez

Patryk Wolski

Miłuję szeroko rozumianą literaturę i starego, dobrego rocka. A poza tym lubię marudzić.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *