randki od święta

Żadnego seksu! Żadnego Goslinga… – John Whitesell – „Randki od święta” [recenzja]

Listopad pojawił się jak zwykle – szybko i znikąd, nie pytając nikogo ani o zgodę, ani tym bardziej o gotowość na jego przyjęcie. A listopad nieodłącznie wiąże się z tym, że zalewani jesteśmy reklamami świątecznymi, propozycjami prezentów na tę okazję dla najbliższych i zewsząd otaczani jesteśmy bożonarodzeniowym klimatem. Również Netflix nie odstaje w tych staraniach od reszty świata i od 28 października właśnie na tej platformie możemy oglądać jedną z pierwszych świątecznych propozycji od streamingowego giganta – komedię romantyczną zatytułowaną Randki od święta (Holidate). Dla niektórych to połączenie brzmi niemal jak tykająca bomba, dla innych to zapowiedź niezobowiązującej przyjemnej rozrywki. Czy film z Emmą Roberts i Lukiem Braceyem ma szansę wejść do kanonu świątecznych filmów?

Nie.

Początek daje nadzieję, bo zaczyna się od słów: Pieprzone święta, wypowiedzianych przez główną bohaterkę, gaszącą papierosa na figurce świętego Mikołaja stojącej przed wejściem do jej rodzinnego domu. W środku czeka już cała rodzina, w skład której wchodzą: wiecznie niezadowolona z córki matka, której ukojenie przyniesie zamążpójście córki; brat, który za chwilę się oświadczy swojej dziewczynie; siostra użerająca się z czwórką dzieci i biuściasta, tleniona ciocia, której towarzyszy poznany w supermarkecie czarnoskóry Mikołaj. Ciotka tłumaczy, że na każdych świętach i przyjęciach okolicznościowych będzie pojawiać się z innym, w zasadzie przypadkowym, partnerem. Święta upływają w atmosferze normalnego dla takich sytuacji napięcia, a główna bohaterka, Sloan, spędza je przy stoliku dla najmłodszych członków rodziny, udając, że cieszy ją prezent w postaci flanelowej piżamy w rozmiarze XL. 

Kiedy jest już po wszystkim, Sloan niczym Rachel Green z nieśmiertelnych Przyjaciół udaje się do marketu, by zwrócić piżamę, a w zamian otrzymać gotówkę i godność. 

W tak zwanym międzyczasie sprawdzamy również, co słychać u kolejnego bohatera, tym razem płci męskiej, a więc Jacksona. Przystojny blondyn, zajmujący się zawodowo grą w golfa, spędza Boże Narodzenie z dziewczyną, z którą widzi się co prawda dopiero trzeci raz, ale co złego może się wydarzyć… No cóż, jak się okazuje – bardzo wiele. Jackson zostaje odziany w rodzinny, obrzydliwy świąteczny sweter (niczym Mark Darcy w Dzienniku Bridget Jones), siłą zmuszony do obejrzenia albumu ze zdjęciami (licząc od najwcześniejszego dzieciństwa) swojej „wybranki”, a także obdarowany trzema parami takich samych spodni w różnych rozmiarach. Kiedy już niemal jest gotów opuścić ten dom niczym z horroru, do łóżka przyszpila go może i natrętna, ale w końcu niezwykle atrakcyjna partnerka. Dopiero po chwili przyjemności Jackson wykrzykuje swoje żale w obecności rodziców dziewczyny i wychodzi.

Kiedy jest już po wszystkim, Jackson niczym Rachel Green z nieśmiertelnych Przyjaciół udaje się do marketu, by zwrócić spodnie, a w zamian otrzymać gotówkę (lub kupon na precle) i godność (lub po prostu kupon na precle). 

W ten oto prosty sposób, w markecie, w którym opadł już szał świątecznych zakupów, a nadeszła mało świąteczna pora na zwracanie lub wymianę nieudanych podarunków, w kolejce pełnej przejedzonych ludzi, losy Sloane i Jacksona się ze sobą splatają. Początkowa niechęć tych dwojga zmienia się we wspólne narzekanie na trud spędzania świąt i imprez rodzinnych w pojedynkę lub na nieudanych randkach, które mogą pociągać za sobą nieprzyjemne konsekwencje. Wspomnienie ciotki Sloan sprowadza ich rozmyślania ku pomysłowi, by byli dla siebie właśnie takimi randkami od święta. I choć dziewczyna z początku jest niechętna, ostatecznie spędzają razem całkiem przyjemnego Sylwestra. Potem towarzyszymy im na różnych uroczystościach, na których wedle planu i umowy się spotykają. Obserwujemy więc bohaterów podczas Świąt Wielkanocnych, Halloween, Dnia Świętego Patryka i innych. Dalsza fabuła jest dość prosta do przewidzenia, nie będę więc psuła Wam zabawy z tego, byście sami całkowicie słusznie przewidzieli zakończenie tej produkcji.

Randki od święta nie wyróżniają się absolutnie niczym na tle podobnych produkcji – niestety. Choć znajdą się na pewno widzowie, dla których będzie to dobra wiadomość, bo czerpią przyjemność z takiej lekkiej rozrywki, w dodatku tematycznej. Wiem bowiem, że jest całkiem spore grono osób, które uwielbiają filmy o tematyce świątecznej lub chociaż dziejące się w okresie świąt Bożego Narodzenia. Dodatkową zachętą do obejrzenia produkcji Netflixa może być grająca główną rolę damską Emma Roberts – znane nazwisko i przyciągająca uwagę uroda to dla niektórych wystarczająco dużo, by zasiąść do seansu. Niestety aktorsko Randki od święta nie powalają na kolana. Scenariusz i dialogi zwyczajnie nie dają aktorom się wykazać. Wszyscy grają raczej poprawnie, choć czasami trudno było pozbyć się wrażenia, jakby sami aktorzy nie do końca rozumieli humor, którym okraszona jest produkcja, i jakby sami mieli wątpliwości co do jej jakości. Jackson, w którego wcielił się Luke Bracey, jest kompletnie nijaki i niezapadający w pamięć. W zasadzie twórcy nie dają nam nawet wglądu w to, jaką osobą jest mężczyzna. Nie wiemy o nim prawie nic, choć powinien być głównym bohaterem na równi ze Sloane. Młoda kobieta jest z kolei sfrustrowaną otoczeniem dwudziestoparolatką (strzelam), która wmawia wszystkim dookoła i sobie, że jest szczęśliwa jako singielka, i chyba bardzo chce w to wierzyć. Jednak przypadkowe spotkanie z jej byłym, który zjawia się w towarzystwie nowej, przepięknej ukochanej nie pozostawia w widzu złudzeń, co tak naprawdę boli bohaterkę i czego jej brakuje. Nie poprawiają sytuacji także naciski rodziny (zwłaszcza matki), która widzi w Sloane miłosnego nieudacznika.

Świąteczna produkcja Netflixa czerpie garściami z tylu schematów, że wydaje się kalką kalek filmów sobie podobnych. Mamy tu przecież dwoje singli, z czego każde zarzeka się, że nie chce się zakochiwać, a wręcz mężczyzna mówi kobiecie przy pierwszym spotkaniu, że jest dla niego nieatrakcyjna (co oczywiście zapadnie kobiecie w pamięć na bardzo, bardzo… BARDZO długo; Drodzy Mężczyźni, nie mówcie tak kobiecie, jeśli naprawdę tak nie myślcie i jeśli jest choć cień szansy, że może coś z tego będzie – to Wam raczej nie pomoże) – a wszyscy wiemy, jak to się skończy. Mamy niejednokrotne wspomnienie Ryana Goslinga jako mężczyzny, w którego ramiona z chęcią wpadłaby każda kobieta – co też nie jest wyjątkiem we współczesnej kinematografii. Mamy matkę wypominającą córce jej stan cywilny i swatającą ją na siłę i wbrew woli (nie)zainteresowanej. Mamy przysięgę między dwojgiem bohaterów: żadnego seksu! I tu również wiemy, jak to się skończy. Mamy przemądrzałą kilkulatkę dającą rady bohaterce jak dorosła kobieta. Mamy bohaterkę, która tak się boi zranienia, że odpycha od siebie miłość (naprawdę?, ileż można?). Mamy kumpla głównego bohatera, który randkuje na potęgę i nie zamierza się angażować. Mamy zajadanie się słodyczami po wpadnięciu na byłego (który musi być rzecz jasna związany z Aniołkiem Victoria’s Secrets), mamy łzawe przemówienie, które usłyszą wszyscy zgromadzeni. Mamy kilka nieprzyzwoitych żartów, kilka gagów sytuacyjnych i kilka totalnie nieśmiesznych. I jedyną różnicą jest to, że podpita dziewczyna po imprezie, zamiast zwymiotować w towarzystwie potencjalnego ukochanego, daje się poznać… hm, powiedzmy, że z drugiej strony (za sprawą pewnej niefortunnej pomyłki jej siostry).

Schemat goni schemat, a banał pociąga za sobą kolejny banał. I może nawet film obroniłby się jako przedstawiciel gatunku (okołobożonarodzeniowej komedii romantycznej), gdyby nie zakończenie, które jest już naprawdę tak oklepane, że aż frustrujące, w dodatku to konkretne wypadło niesamowicie sztucznie i żenująco. Miałam wrażenie, że razem ze mną cierpi zarówno Emma Roberts, jak i Luke Bracey. Nie wierzę, że scenarzystów nie stać było na coś innego. A prawie wszystko byłoby lepsze od tego, co zaserwował nam finał. I nie mówię nawet o przełamaniu schematu, w którym króluje happy end, bo – umówmy się – bez niego komedia romantyczna nie byłaby komedią romantyczną, ale nadal można to było zakończyć na wiele innych sposobów. Trudno więc wskazać w filmie Johna Whitesella cokolwiek, co byłoby oryginalne i nie wiało banałem i pewnym przebrzmieniem. I choć zdaję sobie sprawę z tego, że fanów tego typu filmów i w Polsce, i na świecie, jest naprawdę wielu, to nadal nie usprawiedliwia to aż takiego chodzenia na skróty przez twórców filmowych. Nie wierzę, że nie da się wymyślić już na tym polu nic nowego.

Jeśli chodzi o kwestie techniczne, to i tu Randki od święta absolutnie niczym się nie wyróżniają. Zdjęcia są w porządku, muzyka nie zapada w pamięć (w zasadzie dzień po obejrzeniu już jej nie pamiętam), scenografia – jak scenografia… Bardzo nie podobały mi się natomiast stroje głównej bohaterki, ale nie wykluczam, że w zamyśle twórców było obdarzenie Sloane nieco gorszym gustem, by postawić ją w opozycji do seksownych i eleganckich kobiet (jak chociażby do ukochanej jej byłego). Wrócę jeszcze na moment do aktorstwa, bo niesprawiedliwym by było wymienić jedynie nazwiska dwojga głównych aktorów. W filmie wystąpili jeszcze między innymi: Frances Fisher (jako irytująca matka), Kristin Chenoweth (jako rozwiązła ciotka), Jessica Capshaw (jako nudna siostra) czy Andrew Bachelor (jako Czarna Pantera, a w zasadzie przyjaciel Luke’a). Czy którykolwiek z aktorów drugoplanowych wyróżnił się na tle pozostałych? W moim odczuciu nie. W dodatku nawet ich postacie przypominały mi niejednokrotnie bohaterów już widzianych kiedyś w filmach. Jak choćby mama Sloane, Eleine, która jest o wiele uboższą scenariuszowo Pam Jones (Dziennik Bridget Jones).

Można Randki od święta obejrzeć i kilka razy się zaśmiać. Można również wyłączyć film po kilkunastu minutach. Można zarzucić twórcom banał i można go zaakceptować, podobnie jak fakt, że raz na jakiś czas lubi się obejrzeć takie lekkie i banalne filmy. Nie można jednak udawać, że produkcja od Netflixa jest czymś świeżym i wcale nie tak podobnym do innych dzieł. Wszystko, co zostało opowiedziane w tym filmie, już kiedyś widzieliśmy – i to nie raz. Zabrakło chyba tylko wspólnych zakupów odzieżowych i bohaterki, która w rytm muzyki będzie pokazywała się partnerowi lub koleżankom w kolejnych kreacjach (a przy tym byłoby mnóstwo śmiechu i wygłupów oczywiście). No cóż, dla tych, którzy obowiązkowo muszą w tym okresie obejrzeć jakiś film o tematyce świątecznej, ale jednak cenią sobie dobre kino, pozostaje chyba kolejny raz obejrzeć To właśnie miłość (Love Actually).

Fot.: Netflix

PS Wszystko wskazuje na to, że w filmie Randki od święta zabrakło jednak (zapewne ku rozczarowaniu wielu widzów i detektywów, a także widzów-detektywów) w roli cameo Ryana Goslinga przy sklepowej lodówce.


Przeczytaj także:

Piątkowa ciekawostka o filmie To właśnie miłość

Piątkowa ciekawostka o filmie Dziennik Bridget Jones

randki od święta

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *