roma

Czy wypada się nie zachwycać? – Alfonso Cuarón – „Roma” [recenzja]

Romie słyszał już każdy, kto choć minimalnie interesuje się filmowym światkiem. Zresztą nawet ci, którzy do kin chadzają jedynie na kolejne blockboustery, by zaczerpnąć po prostu czystej rozrywki (i nie ma w tym oczywiście nic złego), chcąc nie chcąc, musieli o Romie w pewnym momencie usłyszeć. Film w reżyserii Meksykanina znanego chociażby z Grawitacji jeszcze przed premierą zyskał status kultowego. Nominacje do Oscarów 2019 były w zasadzie pewne i, cóż, tutaj nikt się nie pomylił. Czarno-białe dzieło nominowane było w aż 10 kategoriach (podobnie jak Faworyta), a ostatecznie zgarnęło statuetkę w trzech: za Najlepszy film nieanglojęzyczny (ucierając przy tym nosa Zimnej wojnie), za najlepsze zdjęcia (tu również wygrała z polskim kandydatem), a także za reżyserię (ponownie Pawlikowski musiał obejść się smakiem). Szum wokół Romy był ogromny – rozpoczynając od ilości nominacji, przez fakt, że film dostępny był (i jest nadal) na platformie Netflix, kończąc na doniesieniach, że jego promocja kosztowała więcej niż sama produkcja. Zachwyty nad filmem Alfonso Cuaróna się nie kończą, choć od ceremonii wręczenia Oscarów minęło już trochę czasu. Czy zatem Roma to film rzeczywiście wybitny? Klasyk, który na stałe wpisze się do kanonu światowego kina?

Zacznę może od pewnego wyznania, choć nie chcę, by potraktowane zostało jako unik wykonywany, by uchronić się przed odpowiedzialnością i konsekwencją tego, co później napiszę. Nie jestem krytykiem filmowym z wykształcenia; nie studiowałam żadnego kierunku, który czyniłby ze mnie osobę mogącą pochwalić się obszerniejszą wiedzą na temat kina. Jestem jednak widzem, który kocha i docenia kino w chyba każdym jego możliwym gatunku, i jako taki się wypowiadam, oceniam i recenzuję filmy. Skoro to mamy już wyjaśnione, przejdźmy do meritum, a więc do samej Romy. Film meksykańskiego reżysera miałam czas obejrzeć tak naprawdę na ostatnie dwie godziny przed ceremonią rozdania Oscarów. Wiedziałam jednak, że muszę się z nim zapoznać, chociażby po to, by zgodzić się lub nie, z ewentualną decyzją Akademii. Film konkurował zresztą z wieloma innymi dziełami, którym kibicowałam w różnych kategoriach – seans wydawał się więc niemal musem. I przyznaję, że choć nie byłam nastawiona może jakoś niesamowicie pozytywnie do filmu, to byłam niemal pewna, że przypadnie mi do gustu, że również ostatecznie dołączę do grona tych, którzy dziełem się zachwycają, nazywając go rewelacją. I muszę przyznać, że podczas całego seansu miałam wyjątkowo ambiwalentne uczucia. O ile bowiem Roma pod względem technicznym jest filmem, który faktycznie może zachwycać, o tyle jeśli chodzi o inne aspekty – mocno zawiodłam się na dziele Meksykanina.

Opisy filmu głoszą, że Roma opowiada o służącej, której życie zostaje ukazane na tle politycznych i społecznych przemian Meksyku lat 70., a także konfliktów, które targają rodziną, u której Cleo służy. Problem jednak w tym, że choć “streszczenie” filmu nas o tym przekonuje, a liczne recenzje i teksty różnej maści głoszą z pełnym przekonaniem, jak wspaniale obraz Meksyku w kontekście zmian i problemów został pokazany… Ja niestety tego nie dostrzegam. Alfonso Cuarón tak mocno skupił się w mojej opinii na kwestiach technicznych filmu, że niemal kompletnie zapomniał o stronie fabularnej, o głębi i o stronie psychologicznej postaci. Wiemy, o czym teoretycznie opowiada film, bo mamy dostęp do wielu źródeł informacji i nie jest tajemnicą, jak wyglądały lata 70. w Meksyku, ale prawda jest taka, że poza tak naprawdę jedną sceną, reżyser nie wspomina o tym i nie czyni wspomnianego problemu faktycznym tłem. Tym natomiast jest dla mnie mnie dopieszczenie wizualne Romy. Kwestie techniczne stanowią więc nie tylko tło dla wydarzeń, ale wręcz wydawać się może, że to problemy rodzinne i społeczne są dla reżysera jedynie pretekstem, by wykazać się kunsztem i artyzmem. I oczywiście udaje mu się to – co do tego nie ma żadnych wątpliwości.

Roma pod względem wizualnym i technicznym to dzieło przepiękne, które powinno zrobić wrażenie nawet na widzu, który na co dzień być może nie docenia pięknych kadrów i pracy kamery. Jednak dla mnie, pod cudownymi zdjęciami nie kryje się wiele treści ani prawd. Historia dwóch kobiet – służącej, która zachodzi w nieplanowaną ciążę, i jej pani, którą opuszcza mąż – ani nie chwyta za serce, ani nie prowokuje do żadnych dyskusji. Jak jednak miałaby to robić, skoro zostaje przedstawiona tak szczątkowo? Owszem, kino zna przypadki, kiedy o uczuciach lub relacjach międzyludzkich mówiło się w sposób perfekcyjny i wybitny wyłącznie półsłówkami, a widz rozkoszował się wręcz tym, że o tak wielu sprawach pozwala mu się rozmyślać i domyślać; że nic nie zostaje mu podane na tacy. W Romie jednak twórca poszedł o kilka kroków za daleko – przedstawił nam historię, której w zasadzie nie ma. Ukazał bohaterów, których nie poznajemy, a więc nie ma szans, byśmy z nimi sympatyzowali, współczuli im czy odczuwali gniew na los, jaki ich spotyka. Nawet ta słynna scena w szpitalu… Czy wywołała we mnie emocje? Kiedy Cleo rodzi martwą córeczkę, ja wpatruję się w ekran i nie umiem oprzeć się wrażeniu, że to nie dzieje się naprawdę. I że wszyscy dookoła o tym wiedzą. Nie znam tej kobiety, nie znam jej uczuć, jej nastawienia, jej osobowości. Nie wiem o niej nic, choć to głównie ona przewija się przez ekran. Sama scena, choć nakręcona bardzo dobrze (i gdyby tylko nie była pozbawiona warstwy emocjonalnej, mogłaby być rewelacyjna), budzi moje wątpliwości również przez wzgląd na szybkość i łatwość, z jaką Cleo rodzi swoje pierwsze dziecko. Ale tu nie będę się czepiać – porody są różne, a ja nie jestem w tej dziedzinie specjalistą. Plus natomiast dla reżysera za ukazanie momentu urodzenia łożyska – o czym niemal zawsze w filmach i serialach się już nie wspomina.

Choć doceniam Romę pod względem wizualnym i jestem w stanie przyznać, że w tym aspekcie robi niemałe wrażenie, to nie do końca potrafię zrozumieć jej czarno-białą kolorystykę. O ile w Zimnej wojnie Pawlikowskiego była dla mnie ona naturalna i tak pasowała do opowieści i wydźwięku filmu, że nawet nie zastanawiałam się nad jej zasadnością, o tyle w przypadku filmu Cuaróna wiele razy towarzyszyło mi pytanie: “Dlaczego?”, “Po co?”. I choć odpowiedź, jaka mi się nasuwała, jest płytka i zapewne nie ma wiele wspólnego z prawdą, brzęczy mi podstępnie w głowie do dzisiaj: “Bo zwiększy to szanse na Oscary”. Pozostając przy czysto technicznych kwestiach, wspomnieć należy o głośnej już scenie na plaży – jednej z końcowych. Kiedy mamy świadomość, że została ona nakręcona jako jedno ujęcie, bez żadnego dubla – trudno nie pokiwać głową z uznaniem. Praca kamery i płynne podążanie za zdradzieckimi falami robią niesamowite wrażenie, ale – kolejny raz – niestety nie idzie to w parze z tym, co dzieje się z bohaterami, i z tym, jak ich rozmowy, problemy i przeżycia wpływają na widza. Choć akurat scena na plaży to jedna z bodajże dwóch, w  których mamy szansę zobaczyć jakąkolwiek bliskość między służąca a jej panią, o której przekonuje nas opis filmu. To jednak nadal za mało.

Aktorstwo to kolejna kwestia, nad którą niejednokrotnie rozpływają się krytycy, a ja niestety nie jestem w stanie przyłączyć się do ich chóru. O ile Yalitza Aparicio i Marina de Tavira zagrały poprawnie (przy czym należy pamiętać, że ta pierwsza to debiutantka, dla której praca przy Romie była pierwszym zetknięciem się z planem filmowym), o tyle już nominacje do Oscarów były w moim odczuciu niesmacznym żartem. Rozumiem jednak, że byłoby nie na miejscu, gdyby film nominowany w najważniejszej kategorii oscarowej, i nominowany w większości ważnych aspektów, nie został doceniony również za aktorstwo (osobną kwestią jest fakt, czy film nominowany jako Najlepszy obraz nieanglojęzyczny powinien w ogóle móc otrzymać nominację w kategorii Najlepszy film… – moim zdaniem coś jest tu mocno nie na miejscu). Nie zmienia to jednak faktu, że obie aktorki grają po prostu przeciętnie, a nominacja dla Taviry za rolę drugoplanową to jak policzek wymierzony zarówno Rachel Weisz, jak i Emmie Stone, które jeszcze zanim zestawimy ich rolę z rolą Sofii, powinny być docenione jako aktorki pierwszo- , a nie drugoplanowe. Przyznaję szczerze, że spadł mi kamień z serca, kiedy żadna z aktorek pracujących na planie Romy nie opuściła Gali ze statuetką. Aparicio snuje się przez cały film w zasadzie z jedną miną, a Tavira ma zwyczajnie tak okrojoną rolę, że nawet niewyobrażalny talent aktorski nie pomógłby w przebiciu się przez bylejakość jej roli zapisaną w scenariuszu.

Alfonso Cuarón to meksykański reżyser. A wiadomo, że o Meksyku jest ostatnio głośno. Myślę sobie więc, że twórca idealnie “wstrzelił” się ze swoim filmem – zarówno jeśli chodzi o Oscary 2019, jak i o ogólne nastroje i dyskusje polityczno-społeczne. Jeśli do tego dołączymy faktycznie rewelacyjną warstwę techniczną, przepis na Oscary i zachwyty mamy gotowy. Czy jednak powinno tak być? W aspekcie tego, co się dzieje na świecie, i o czym się mówi, film jest moim zdaniem nadinterpretowywany i dopisuje się mu wiele ważnych znaczeń, które jednak sam Cuarón bagatelizuje, skupiając się i poświęcając całkowicie kunsztowi wizualnemu. Jakby sam doskonale wiedział, że w pozostałych aspektach, krytycy i widzowie zrobią za niego całą resztę. Moim zdaniem natomiast nigdy nie powinniśmy zapominać, że kino, że film, to przede wszystkim opowieść – zazwyczaj o ludziach i świecie. W Romie tej opowieści zwyczajnie nie dostajemy, musimy niemal od zera wymyślić ją sobie sami. W zamian dostajemy piękne zdjęcia i wizualny majstersztyk. Czy taki układ między widzem a filmowcem jest jednak w porządku? Moim zdaniem nie. Kiedy wybieram się do restauracji, to również nie po to, by otrzymać najpiękniejszy na świecie talerz, na którym będę musiała położyć potrawę, którą sama ugotuję z przygotowanych mi składników – bo nie takie jest założenie i cel tej branży. Nawet jeśli restauracja ta akurat jest wyjątkowo popularna, ponieważ w jakiś sposób odnosi się do tematów społecznych będących na ustach wszystkich.

Charakterystyczną dla Romy sceną jest jedna z początkowych, kiedy pan domu, w którym służy Cleo, mąż bohaterki granej przez Marinę de Tavirę, wjeżdża w wąski korytarz przylegający do domu, o wiele na to za szerokim (ale zapewne luksusowym i drogim) samochodem. Manewruje, cofa i kręci kołami milion razy (wybaczcie hiperbolę), by w końcu zmieścić się w ograniczonej przestrzeni, a widz ma wrażenie, że scena ta nigdy się nie skończy, a sam wjazd w wąski korytarz trwa dłużej niż trasa, jaką mężczyzna musiał pokonać do domu. I nie mogę oprzeć się wrażeniu, że meksykański reżyser to właśnie ów mężczyzna siedzący za kierownicą, samochód to jego najnowszy film, jego Roma, a wąski korytarz, w który musi się zmieścić, to warunki, które powinien spełnić, by jego dzieło okrzyknięte zostało arcydziełem i klasykiem kina. No cóż, żmudne i momentami zwyczajnie nudne dla widza manewry ostatecznie się opłaciły, a sam Cuarón zaparkował finalnie w miejscu, z którego trudno go będzie odholować. Bo jedna gorsza opinia taka jak moja, na dziesiątki pozostałych pełnych zachwytów, nie zmieni absolutnie nic.

Być może przemawiają przeze mnie mój brak doświadczenia i wykształcenia. Jednak nie chcę się zachwycać czymś, czym zachwyca się niemal cały świat, tylko dlatego, że tak wypada. Być może wyjdę przy tym na filmową ignorantkę, na osobę, która zwyczajnie się nie zna na kinie i nie potrafi docenić jego piękna. Być może. Ale tekst, który odważyłam się (tak, długo obawiałam się go napisać) stworzyć, pozostawia mnie w zgodzie z samą sobą i z tym, jak ja odbieram kino i czego po nim oczekuję. A nie można przecież zapominać, że filmy powstają nie tylko dla wybitnych krytyków, ale także, a być może przede wszystkim, dla zwykłych widzów – i tacy również mają prawo je oceniać. Roma zachwyca wizualnie – to prawda, ale pod genialną warstwą techniczną nie kryje się nic, za co mogłabym docenić ten film. Pytanie tylko, czy biorąc pod uwagę opinie, recenzje i w zasadzie jednogłośny, chóralny głos wynoszący ten film niemalże na piedestał – w ogóle wypada mi się nie zachwycać?

Fot.: Netflix

PS Jeśli ktoś zastanawiał się, skąd taki tytuł filmu (bo w samym dziele nie pada odpowiedź na to pytanie) – Roma to dzielnica Meksyku, w której dzieje się spora część akcji filmu.


Przeczytaj także:

Wielogłos o filmie Zimna Wojna

Wielogłos o filmie Faworyta

roma

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

1 Komentarz

  • Ja miałem wrażenie że film był oparty na dwóch pomysłach , sceny nad morzem i tańca wojownika z przyrodzeniem na pierwszym planie a tak to nuda . Dramat, że Oscara dali za to . No cóż jeżeli Ziemia obiecana nie dostała to my nie możemy o Oscarach za film marzyć .

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *