Symfonia o umieraniu Matthiasa Glasnera to film, który wstrząsa do głębi i pozostawia widza z emocjami buzującymi jeszcze długo po seansie. Na pozór mamy do czynienia z prostą historią o rodzinie zmuszonej ponownie się zjednoczyć w obliczu nadchodzącej śmierci – jednak sposób, w jaki reżyser snuje tę opowieść, zamienia ją w trzygodzinną, przejmującą medytację nad życiem i umieraniem. Film w Polsce ukazał się za sprawą Aurora Films, a Głos Kultury objął go patronatem medialnym.
Fabuła koncentruje się na czwórce bohaterów: starszym małżeństwie zmagającym się z kresem swoich dni oraz ich dorosłych dzieciach, które lata temu oddaliły się od domu. Glasner od pierwszych scen nie unika trudnych tematów – pokazuje codzienność naznaczoną chorobą, starością i samotnością, ale przeplata ją czarnym humorem oraz zaskakującymi momentami ciepła. Dzięki temu film nie przytłacza jednostajnym tonem: wywołuje śmiech przez łzy, chwilami pozwala odetchnąć, by zaraz znów uderzyć silną emocjonalną nutą. W efekcie otrzymujemy historię o rodzinie Lunies, która po latach milczenia musi stawić czoła temu, co nieuchronne – i zrobić rachunek sumienia zanim będzie za późno. Mimo że Glasner nie zdradza widzowi wszystkich kart od razu, od początku czuć nadciągającą stratę, a scenariusz w subtelny sposób dawkuje napięcie i odkrywa kolejne warstwy konfliktów oraz sekretów rodzinnych, nie sięgając po tanie zwroty akcji.
Tom – syn Lissy i Gerda – to postać wiodąca prym w tej rodzinnej symfonii. Jest uznanym dyrygentem odnoszącym sukcesy w Berlinie, jednak jego życie osobiste i emocjonalne dalekie jest od harmonii, jakiej poszukuje w muzyce. Na ekranie widzimy mężczyznę chłodnego, zdystansowanego – Eidinger obdarza go przenikliwym spojrzeniem i sztywną postawą, które zdradzają wewnętrzny mur oddzielający go od innych. Tom skupia się obsesyjnie na przygotowaniach do wykonania awangardowego utworu orkiestrowego zatytułowanego „Umieranie”, jakby próbował intelektualnie oswoić to, co budzi w nim lęk. Ta ironia losu – praca nad symfonią o śmierci dokładnie w chwili, gdy śmierć zagląda do jego własnej rodziny – staje się dla bohatera katalizatorem głębokich przeżyć. W miarę rozwoju fabuły za fasadą opanowania dostrzegamy w Tomie tłumione poczucie winy i rozczarowanie życiem. Jego relacja z rodzicami, a zwłaszcza z matką, pełna jest napięcia i niedopowiedzeń z przeszłości. W momentach konfrontacji Tom ujawnia kruchość skrywaną pod maską obojętności – krótkie przebłyski żalu w głosie czy niepewny uśmiech mówią więcej niż słowa. Choć przez większość czasu wydaje się emocjonalnie wycofany, to właśnie on ma tu najwięcej do stracenia: stoi na rozdrożu wieku średniego, rozdarty między ambicją a samotnością, świadomy, że jeśli teraz nie spróbuje naprawić zerwanych więzi, już nigdy nie będzie mieć ku temu okazji. Glasner czyni z Toma postać tragiczną w nowoczesnym wydaniu – człowieka, który osiągnął uznanie na zewnątrz, ale wewnętrznie zmaga się z pustką i niespełnioną potrzebą bliskości.
Ellen – córka Lissy i Gerda, młodsza siostra Toma – stanowi zupełne przeciwieństwo brata, a zarazem jego emocjonalną bratnią duszę w poczuciu życiowego zagubienia. Lilith Stangenberg kreuje Ellen z imponującą odwagą, ukazując bohaterkę jako chodzący chaos: zranioną, zbuntowaną, a przy tym rozpaczliwie pragnącą akceptacji. Ellen na co dzień pracuje jako asystentka dentystyczna – zajęcie dalekie od ambicji czy marzeń, które być może kiedyś miała – i topi frustracje w alkoholu. Poznajemy ją w momencie, gdy wikła się w romans ze swoim żonatym przełożonym, szukając namiastki ciepła w destrukcyjnej relacji. W scenach z jej udziałem uderza połączenie goryczy i humoru: Ellen maskuje ból kąśliwymi żartami i ironicznym uśmiechem, zdając sobie sprawę z absurdów własnej sytuacji. Jej dialogi są ostre, często skropione sarkazmem – to tarcza przeciw światu, który ją zawodzi. Jednak spod warstwy cynizmu przebijają momenty szczerości, gdy bohaterka nie daje rady dłużej udawać, że wszystko ma pod kontrolą. W jednej ze scen, gdy po kolejnej kłótni czy rozczarowaniu zostaje sama, widzimy na jej twarzy mieszankę żalu i samotności tak autentycznej, że trudno nie poczuć ukłucia współczucia. Ellen może zazdrościć bratu kariery i tego, że uciekł z domu, ale jednocześnie nosi w sobie podobny ciężar rodzinnych zaniedbań. Jej relacja z Tomem jest pełna niewypowiedzianych pretensji – oboje oddalili się od siebie na przestrzeni lat – lecz w obliczu kryzysu rodzeństwo musi na nowo zdefiniować swoją więź. Ellen, choć zagubiona i popełniająca błędy, okazuje się postacią niezwykle ludzką: wstydzi się swoich porażek, tęskni za miłością matki, złości na brata, ale też pragnie bliskości i pojednania. Dzięki wielowymiarowej grze Stangenberg postać Ellen emanuje prawdą – jest w niej gniew, humor, słabość i siła osoby, która mimo wszystko stara się pozbierać rozsypane życie.
Lissy – matka tej dysfunkcyjnej dwójki – to zarazem serce i źródło pęknięć w rodzinie Lunies. Corinna Harfouch maluje jej portret z niezwykłą subtelnością, łącząc surowość kobiety doświadczonej przez życie z kruchością osoby stojącej nad przepaścią. Lissy jest schorowana, zmęczona ciałem, które odmawia posłuszeństwa – porusza się z trudem, co symbolicznie odzwierciedla ciężar lat i błędów, jaki nosi na barkach. Każde jej spojrzenie i westchnienie sugeruje, że ta kobieta wiele przemilczała. Opiekuje się mężem Gerdem, którego umysł zanika przez postępującą demencję – tragicznie, w chwili gdy najbardziej potrzebowałby go jako partnera, on często nawet nie rozpoznaje otoczenia. Lissy dźwiga więc samotnie brzemię bycia ostoją w domu, który się rozpada: fizycznie musi zajmować się mężem, emocjonalnie mierzy się z perspektywą własnego końca i rozbitej rodziny. W początkowych scenach zdaje się zgorzkniała i oschła – można odnieść wrażenie, że latami hartowała się, tłumiąc uczucia, by przetrwać. Jednak im bliżej nieuchronnego finału, tym więcej pęknięć pojawia się na jej chłodnej powierzchni. Harfouch potrafi jednym, pozornie drobnym gestem – drżeniem dłoni, załamaniem głosu – ujawnić całą rozpacz i poczucie winy Lissy. To matka, która być może nie potrafiła okazać dzieciom miłości tak, jak tego potrzebowały, i teraz mierzy się z konsekwencjami tej emocjonalnej surowości. Jej relacja z Tomem jest szczególnie napięta: wyczuwa się między nimi niewidzialny mur zbudowany z lat milczenia i wzajemnego niezrozumienia. W jednej z najbardziej pamiętnych scen dochodzi między nimi do szczerej rozmowy – bolesnej, długo odwlekanej – w trakcie której na światło dzienne wychodzą żale skrywane dekadami. Lissy musi spojrzeć w oczy faktom: zarówno ona zawiodła jako matka w pewnych momentach, jak i dzieci pozostawiły ją samą na starość. Symfonia o umieraniu ukazuje Lissy jako postać tragiczną: matkę pragnącą naprawić rodzinę, choć czas nie jest jej sprzymierzeńcem. Glasner z empatią pochyla się nad tą bohaterką – nie usprawiedliwia jej błędów, ale pozwala nam zrozumieć, skąd wzięło się jej chłodne oblicze. W oczach Lissy widać strach przed śmiercią, ale jeszcze bardziej strach przed tym, że umrze, nie doczekawszy się pojednania z własnymi dziećmi. To jej ciche błaganie o przebaczenie unosi się nad całą historią niczym ostatni, najbardziej poruszający akord symfonii.
Od strony technicznej film Glasnera także robi ogromne wrażenie, doskonale współgrając z jego przekazem. Zdjęcia autorstwa Jakuba Bejnarowicza są realistyczne, a jednocześnie pełne wyczucia – kamera nie boi się zbliżeń na twarze bohaterów w momentach ich najgłębszego bólu, ale potrafi też ująć fizyczną degradację i codzienny trud opieki nad chorymi z niemal dokumentalną szczerością. Chłodne, przygaszone kolory dominujące w palecie filmu podkreślają atmosferę wypalonej emocjonalnie relacji – wnętrza domu rodzinnego wydają się duszne, przytłaczające, jakby ciężar lat kłótni i sekretów osadził się na ścianach. Montaż jest niespieszny, pozwalając scenom wybrzmieć w pełni i wywołać u widza autentyczne emocje bez pospiesznego uciekania od niewygodnych chwil. Glasner dzieli narrację na rozdziały niczym części muzycznego utworu, nadając całości rytm przypominający kompozycję symfoniczną – od powolnego introduction, przez gwałtowniejsze scherzo konfliktów, po finałowe adagio konfrontacji i pożegnania. Taki podział akcentuje różne tony opowieści: raz dostajemy sceny niemal groteskowe (jak epizody czarnego humoru związane z uciążliwościami opieki nad chorym, czy z niezręcznymi spotkaniami po latach), by zaraz potem przejść do obrazów cichych, pełnych napięcia i bólu. Udźwiękowienie filmu również zasługuje na pochwałę – dźwięk oddaje zarówno kruchość chwili (przejmująca cisza w momentach, gdy bohaterowie nie mają już siły nic mówić), jak i brutalną dosłowność fizycznych aspektów umierania (szept dialogów przeplatany jest odgłosami pustego domu, szumem aparatury medycznej, a nawet wstrząsającymi dźwiękami ludzkiej bezradności, które przypominają nam, jak cielesny bywa kres życia). Muzyka Lorenza Dangela, ze szczególnym uwzględnieniem utworu wykonywanego przez Toma, stanowi emocjonalny kręgosłup filmu. W tle dramatu rodzinnego nieustannie pobrzmiewa motyw symfonii „Umieranie” – melancholijny, przejmujący, chwilami niepokojąco piękny. Kiedy orkiestra ćwiczy pod batutą Toma, dźwięki te zdają się komentować los bohaterów: narastające smyczki podkreślają napięcie przed trudną rozmową, dysonanse blach odzwierciedlają chaos w głowie Ellen, a spokojniejsze, ciche fragmenty wybrzmiewają jak echo rzeczy niewypowiedzianych między matką a synem. Reżyseria Glasnera spaja te wszystkie elementy w jednorodną całość – czuć, że twórca ma pełną kontrolę nad tonem opowieści. Odważnie balansuje na granicy melodramatu i tragikomedii, unikając popadania w ckliwość czy przeciwnie – w cynizm. Każdy kadr, każdy dźwięk jest tu podporządkowany temu, by widz zanurzył się w przeżyciach bohaterów i odczuł ciężar ich emocji. Techniczna maestria filmu nie jest więc sztuką dla sztuki, lecz służebniczką historii – wspiera przekaz o kruchości życia i więzi, budując klimat intymności i prawdy.
Glasner w Symfonii o umieraniu porusza szereg uniwersalnych, a zarazem bolesnych tematów, które rezonują z widzem niezależnie od jego doświadczeń. Na pierwszy plan wysuwają się relacje rodzinne – skomplikowane, pełne dawnych uraz i żalu, a jednak niezaprzeczalnie silne w obliczu ostateczności. Film pokazuje, jak wieloletnie milczenie potrafi zniszczyć najbliższe więzi: między rodzicami a dziećmi narosły oskarżenia i niezrozumienie, bo nikt nie miał odwagi powiedzieć tego, co naprawdę czuje. Temat milczenia przewija się tu nieustannie – bohaterowie przez lata unikali trudnych rozmów, zamiatając problemy pod dywan, aż stały się one fundamentem ich relacji. Dopiero widmo śmierci wymusza szczerość. Śmierć i przemijanie zresztą są wszechobecne: nie tylko jako fizyczny koniec życia, który czeka schorowanych rodziców, ale też jako idea, która kładzie się cieniem na duszach Toma i Ellen. Reżyser stawia pytanie, co tak naprawdę umiera w nas, zanim jeszcze przyjdzie faktyczny koniec – czy to marzenia, młodzieńcze aspiracje, poczucie sensu życia? W przypadku tej rodziny można odnieść wrażenie, że proces umierania zaczął się na długo przed ostatnim tchnieniem: umierała bliskość między ludźmi, gasła nadzieja na zrozumienie. Żal i wina przenikają każdą interakcję między bohaterami. Dzieci czują żal do rodziców o błędy wychowawcze i niewystarczającą miłość, rodzice – zwłaszcza Lissy – noszą w sobie żal do siebie, że nie potrafili dać dzieciom szczęścia, ale i żal do potomstwa, że odsunęło się od nich w jesieni życia. Poczucie winy ciąży nad Tomem i Ellen – wstydzą się, że latami ignorowali problemy matki i ojca, próbowali żyć własnym życiem, odpychając od siebie myśl, że mama i tata kiedyś odejdą. Widz obserwuje, jak te tłumione emocje w końcu znajdują ujście: w spojrzeniach pełnych wyrzutu, w łamiącym się głosie, w załamaniu rąk nad łóżkiem chorego. Żałoba w tym filmie ma wiele odcieni – jest antycypacyjna (bo bohaterowie już opłakują utratę, która dopiero nadejdzie), ale też żałoba po zmarnowanym czasie i niewypowiedzianych słowach. Glasner z ogromną wrażliwością pokazuje, że nawet w najbardziej dysfunkcyjnej rodzinie tli się pragnienie miłości i akceptacji. Symfonia o umieraniu podejmuje też temat przebaczenia – czy po latach bólu możliwe jest wybaczenie sobie nawzajem? I czy jest ono warte podejmowania trudu, gdy zostało tak mało czasu? W tych pytaniach wybrzmiewa echo doświadczeń wspólnych wielu widzom. Symfonia o umieraniu staje się przez to czymś więcej niż opowieścią o jednej rodzinie – dotyka ona egzystencjalnej prawdy o naszych lękach przed samotnością, o potrzebie pojednania i o tym, jak kruche są ludzkie relacje, gdy zabraknie rozmowy i empatii.
Nie ulega wątpliwości, że Symfonia o umieraniu jest filmem trudnym i wymagającym – zarówno pod względem tematyki, jak i emocji, jakie w widzu wyzwala. To nie jest lekka rozrywka, lecz intensywne doświadczenie, które momentami może przytłoczyć szczerością i brutalnością przedstawianych sytuacji. Glasner nie oferuje tu łatwych pocieszeń ani prostych odpowiedzi; zamiast tego zmusza, byśmy razem z bohaterami stawili czoła lękom, poczuciu straty i własnym wspomnieniom o bliskich. Film silnie oddziałuje na psychikę widza właśnie dlatego, że dotyka spraw bliskich każdemu z nas. Relacje rodzinne – niezależnie od tego, czy są dobre czy złe – stanowią fundament naszego życia, a świadomość ich kruchości w obliczu przemijania porusza najbardziej wrażliwe struny. Symfonia o umieraniu przypomina nam, że prędzej czy później każdy zmierzy się z odchodzeniem ukochanych osób i bagażem niezałatwionych spraw, które wtedy nabierają ogromnego znaczenia. To kino prawdziwie humanistyczne: przejmujące, niełatwe, ale niosące ważne przesłanie o potrzebie miłości i przebaczenia. Wymaga od widza emocjonalnej odwagi, jednak odwdzięcza się katharsis – po tych trzech godzinach spędzonych z bohaterami trudno pozostać obojętnym, a własne refleksje nad życiem, śmiercią i rodziną jeszcze długo nie pozwolą o filmie zapomnieć.