Bal

Czego chcemy od błyskotek? – Ryan Murphy – „Bal” [recenzja]

Kilka miesięcy po głośnej premierze Ratched (nasza recenzja tutaj), wariacji na temat przeszłości sławnej pielęgniarki z Lotu nad kukułczym gniazdem, która cieszyła się ogromną popularnością i przy okazji mocno podzieliła krytyków, Netflix proponuje nam kolejną produkcję, za którą odpowiedzialny jest Ryan Murphy. Tym razem amerykański reżyser, znany przede wszystkim z American Horror Story, sięgnął po jeden z najbardziej skonwencjonalizowanych gatunków filmowych, przenosząc na ekran broadwayowski musical Bal (The Prom). Murphy ani przez chwilę nie udaje, że gra z formalnymi wymogami gatunku. W The Prom ukazuje nam na wskroś „musicalowy obraz świata” – z jego konwencjonalną i przewidywalną fabułą, bajkowością i odwołującym się do emocji prostym przesłaniem. Ci, którzy spodziewali się kolejnej, po La La Land (tutaj Wielogłos), dekonstrukcji gatunku prawdopodobnie będą rozczarowani. Ci, którzy kochają musicale, mogą czerpać przyjemność z oglądania i bawić się co najmniej tak dobrze, jak bawi się obsada filmu. Murphy po raz kolejny pokazał, że potrafi znakomicie dopasować aktorów do najmniejszej nawet roli.

Tym, co odświeżające w Balu, jest sam temat. Pośród dziesiątek, jeśli nie setek, amerykańskich filmów i seriali, w których pojawia się wątek balu maturalnego, nie pamiętam takiego, który przedstawiałby to wydarzenie z perspektywy osób nieheteronormatywnych. Zarówno wystawiany na Broadwayu musical, jak i jego filmowa wersja czynią z tej kwestii wątek główny. Bal opowiada historię Emmy Nolan (Jo Ellen Pellman), uczennicy liceum w małym miasteczku w stanie Indiana, która nie może zabrać na tytułowy bal swojej dziewczyny. Zaangażowany w organizację wydarzenia komitet rodzicielski jest tak oburzony faktem, że ktoś mógłby przyjść z partnerem tej samej płci, że woli jednogłośnie odwołać imprezę, niż do tego dopuścić. Emma może liczyć na wsparcie dyrektora szkoły, a także na interwencję stanowego prokuratora, ale z odsieczą bohaterce przybywa ktoś jeszcze.

bal

Murphy postanowił wpleść w historię Emmy opowieść o czwórce podupadających aktorów grających na deskach Broadwayu. W jaki sposób reżyser splata ich wątki? Dee Dee Allen (Meryl Streep) i Barry Glickman  (James Corden) przeżywają miażdżącą krytykę spektaklu, w którym grali główne role, Angie Dickinson (Nicole Kidman) zmaga się z byciem niewidoczną i niedocenianą chórzystką marzącą o głównej roli w musicalu Chicago, a Trent Oliver (Andrew Rannels) dorabia jako kelner i próbuje pozbyć się łatki aktora jednego sitcomu. Cała czwórka stwierdza, że najlepszym sposobem na poprawę wizerunku i nadanie nowego kierunku swojej karierze jest zaangażowanie się w jakąś sprawę społeczną. Po odrzuceniu głodu na świecie i kilku innych globalnych problemów znajdują na Twitterze historię Emmy i to właśnie ją decydują się uratować.

Oba obozy – aktorzy z Broadwayu i konserwatywna społeczność miasteczka – zostały przedstawione karykaturalnie, stąd komediowy potencjał filmu. „Liberałowie z Broadwayu”, jak sami siebie określają, traktują mieszkańców miasta protekcjonalnie, jako ignorantów o ciasnych umysłach, zasypując ich pustymi frazesami o otwartych sercach, równości i tolerancji, które jednak nie docierają do odbiorców. Członkowie komitetu rodzicielskiego również nie silą się na wyszukane odpowiedzi: to nie jest Ameryka, to Indiana czy: mój syn nie pójdzie na bal dla homoseksualistów. Kropka. Ten zupełny brak porozumienia łagodzi Emma, najmniej sztuczna, najbardziej szczera i jedna z najbardziej dojrzałych postaci Balu.

Bohaterka zmusza swoich nowych przyjaciół, „celebryckich aktywisów”, by przestali widzieć w niej jedynie symbol walki z abstrakcyjnym problem homofobii i nietolerancji, żeby spojrzeli na nią jako na konkretną osobę, która ma konkretny problem. Chce pójść z dziewczyną na bal, ale zabraniają jej tego organizatorzy. Kiedy udaje im się w końcu zmienić punkt widzenia, ich działanie przynosi skutki. Bal pokazuje przepaść między rozwiązywaniem problemów przez chaotyczne nagłaśnianie ich, rozdmuchiwanie bez wyraźnego planu a konkretnym działaniem jednostek.

bal

Wprowadzając postaci aktorów, twórcy Balu akcentują autotematyczny wymiar tego musicalu. Już w jednej pierwszych scen filmu Dee Dee, Barry, Angie i Trent śpiewają o tym, że sztuka odmienia życie. Dyrektor szkoły, fan Dee Dee Allen, w swojej piosence snuje wizję sztuki jako ucieczki od rzeczywistości: dusza czuje, że wróciła do domuludzie tańczą i nikt nie zastanawia się, dlaczego – jest bajkowo kolorowo. Jednym słowem eskapizm. Kiedy Trent planuje występ aktorów przed „zacofaną” społecznością miasteczka, mówi: wszystko, czego potrzebujemy, to prosty przekaz, chwytający za serce, i piosenka. Murphy z jednej strony krytykuje taki sposób myślenia, z drugiej nie proponuje nam niczego innego. Bo właśnie tym jest Bal. Prosty przekaz, kilka łatwych wzruszeń i piosenka.

Piosenka, która wpada w ucho i pozostaje z nami na długo. Błyszczące, kolorowe stroje, współgrające z charakterem każdej z postaci. Kilka naprawdę zabawnych scen. Niezbyt skomplikowane, ale wciąż efektowne i świetnie wykonane choreografie. I znakomite głosy.

Fot.: Netflix

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *