schody

Szukając sprawiedliwości – Jean-Xavier de Lestrade – „Schody” [recenzja]

Choć na Netflixie serial dokumentalny Schody pojawił się całkiem niedawno, to już wiele lat temu można go było obejrzeć na Canal +. W dodatku dopiero od roku produkcję można uznać za kompletną  – powstawała bowiem przez 17 lat. Tak długo jednak ciągnęła się sprawa Michaela Petersona – amerykańskiego pisarza, który pewnej grudniowej nocy 2001 roku znalazł swoją żonę martwą u dołu schodów. Choć mężczyzna, dzwoniąc na pogotowie, poinformował dyspozytorkę, że żona spadła ze schodów, służby, które zjawiły się na miejscu po około 10 minutach, nie uwierzyły w jego wersję. Od tamtego dnia, przez kilkanaście lat pisarz uparcie twierdził, że jest niewinny, a oskarżenie uparcie znajdywało kolejne dowody na to, że prawda jest jednak inna. I choć po kilkuletnim procesie Peterson został uznany przez ławę przysięgłych za winnego, po 8 latach wyszedł z więzienia, ponieważ wyszło na jaw, że w toku śledztwa doszło do wielu zaniedbań, a nawet kłamstw czy fałszowania dowodów. Na tym jednak sprawa się nie skończyła. 13-odcinkowy dokument jest dokładną relacją z przebiegu procesu, jak i przygotowywania się do niego obrońców Petersona, a także wglądem w osobiste życie pisarza i jego rodziny podczas trwania tej sądowej batalii. I choć od czasu śmierci Kathleen Peterson minęło już tyle lat – sprawa od tej pory nie znalazła jednoznacznego finału. Jednak bez względu na to, czy uwierzymy w winę, czy w niewinność Michaela Petersona; bez względu na to, czy uznamy dokument za obiektywny, czy zarzucimy mu jednostronne spojrzenie na sprawę – nie można odmówić mu jednego: okazał się dziełem przełomowym dla swojego gatunku.

Produkcje z gatunku true crime, choć teraz wydaje się to niemalże nieprawdopodobne, jeszcze do niedawna nie kojarzyły się z wysoką półką – wręcz przeciwnie. Dziś seriale takie jak The Keepers, Making a Murder czy Niewinny człowiek chwalone są tak za podejmowana tematykę, jak i za samą realizację. A widzowie? No cóż… Z jakiegoś powodu pokochaliśmy wszelkie filmy, seriale i dokumenty, które opowiadają o prawdziwych zbrodniach. A jeśli zamiast aktorów mamy szansę ujrzeć prawdziwych podejrzanych, rodziny ofiar lub niewinnie skazanych – wielu z nas na taka okazję zaświecą się oczy. Niewielu jednak zdaje sobie sprawę z tego, że to właśnie serial Schody (tytuł oryginalny: Soupçons), którego realizację rozpoczęto w 2004 roku, a do którego prawa dopiero niedawno wykupił Netflix, dał gatunkowi true crime zupełnie nowe życie – jednocześnie wyprzedzając przy tym nieco swoje czasy i w związku z tym czekając kilkanaście lat na triumf. A może wiązało się to po prostu z tym, że sprawa wciąż była w toku, a więc i serial nie mógł się zakończyć w satysfakcjonujący sposób? To chyba nieistotne. Najważniejsze, że tak jak historia miała swój ciąg dalszy, tak i produkcja nie stanęła w miejscu i po filmie, który Lestrade dograł po kilku latach do ośmiu odcinków swojego serialu, Netflix postanowił wykupić prawa i dać tej historii szansę dopowiedzenia i wybrzmienia do końca. Czy finał satysfakcjonuje? Absolutnie nie, bo w zasadzie nadal nic nie wiadomo. Czy jednak warto poświęcić swój czas na obejrzeniu Schodów? Myślę, że jak najbardziej.

Wróćmy jednak do samego początku. Jest 9 grudnia 2001 roku. Michael Peterson wraz z ukochaną żoną Kathleen siedzą w ogrodzie. W pewnym momencie ona mówi, że jest już zmęczona i idzie się położyć. Mężczyzna zostaje na zewnątrz. Po kilkudziesięciu minutach również on wraca do domu. W środku zastaje nieprzytomną, zakrwawioną żonę leżącą na dole schodów. Niezwłocznie dzwoni na pogotowie, mówiąc, że kobieta wciąż oddycha i żeby się pośpieszyli. Wydaje się rozhisteryzowany. Tyle wiemy z relacji pisarza i z odsłuchu rozmowy zarejestrowanej tamtego wieczora pod numerem alarmowym. Nic nie wydaje się podejrzane. Kobieta wypiła nieco alkoholu, potknęła się na schodach i upadła tak niefortunnie, że umarła. A jednak z perspektywy policji nic zdaje się do siebie nie pasować. Po pierwsze – miejsce zbrodni. Zdjęcie kobiety pokazywane jest w serialu wielokrotnie i za każdym razem robi takie samo – piorunujące i wstrząsające – wrażenie. Po pierwsze samym widokiem: tym, ile jest krwi, jak nienaturalne ułożone jest ciało kobiety i jak zdaje się być zmasakrowane; po drugie: nikt na pierwszy rzut oka nie uwierzyłby, patrząc na to zdjęcie, że Kathleen Peterson “po prostu” spadła ze schodów. Zwłaszcza że – jak wychodzi na jaw w toku śledztwa – ofiara spadła jedynie z drugiego bądź trzeciego stopnia. Do tego dochodzi fakt do tej pory niewyjaśniony, do którego, by zwrócić na niego uwagę, niepotrzebni byli analitycy i technicy kryminalni… Policja zjawiła się na miejscu po 8 minutach od telefonu alarmowego. Michael Peterson podczas rozmowy twierdził, że jego żona wciąż oddycha. Jednak kiedy dotarto na miejsce – krew kobiety była w większości zaschnięta. Zarówno ta na niej, jak i ta na schodach i ścianie do nich przylegającej. Dodam, że to tylko sam wierzchołek góry lodowej, jeśli chodzi o wątpliwości, niewytłumaczalne dowody, dziwaczne teorie (zarówno oskarżycieli, jak i obrońców), mające tłumaczyć scenę, której nijak nie da się zrozumieć.

Od tej pory przez następnych kilkanaście odcinków, a zarazem kilkanaście lat z życia mężczyzny, towarzyszymy Michaelowi Petersonowi podczas batalii sądowej, w trakcie której – na nieszczęście zarówno samego oskarżonego, jak i obydwu stron wymiaru sprawiedliwości – doszło do rażących błędów i zaniedbań. Zdecydowana większość produkcji ukazuje zarówno wieloletni proces, jak i przygotowywanie się do niego, z perspektywy obrońców Michaela, jego samego i jego rodziny. Przez tych kilkanaście lat możemy zaobserwować, jak zaangażowani w sprawę ludzie dorośleją i starzeją się – jak wyniszczająca walka o wolność człowieka odciska na nich swoje piętno. Czy jednak jako widzowie jesteśmy w stanie zdecydowanie opowiedzieć się za winą lub niewinnością pisarza? W końcu właśnie to powinno interesować nas najbardziej… Tymczasem nie do końca tak się dzieje. Po pierwsze, tak jak wspomniałam, produkcja realizowana jest z perspektywy broniących i najbliższych Michaela – przez ekran przewijają się więc głównie ludzie, którzy niezachwianie wierzą w jego niewinność. Wydawać by się więc mogło, że na widza powinno to podziałać tak, by podzielał te poglądy, tymczasem ja osobiście nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, że Michael Peterson jest winny. Nie umiem stwierdzić jasno, skąd to przeświadczenie, ani powiedzieć wprost, że zabił swoją żonę – ale w tej sprawie jest tyle dziwnych zbiegów okoliczności, tyle niedopowiedzeń… a sam oskarżony jakoś przez większość czasu antenowego nie potrafił mnie do siebie przekonać, że teoria o nieszczęśliwym wypadku nie umiała do mnie przemówić…

Nie o winę lub niewinność chodzi jednak w Schodach, co może na początku wydawać się dziwne. Produkcja, którą po wielu latach pod swoje skrzydła postanowił wziąć Netflix, przede wszystkim jest wartościowa i godna polecenia ze względu na to, z jaką skrupulatnością pokazuje żmudność procesu sądowego, niesamowite nakłady przygotowań do kolejnych rozpraw, badanie opinii, analizowanie każdej możliwej teorii, szukanie dziury w całym, domyślanie się, co może pomyśleć każdy ławnik z osobna; co może wzbudzić jego podejrzenia, a co może zabrzmieć niekorzystnie, ubrane w takie, a nie inne słowa. Pod tym względem Schody są nieocenione i nie da się ich w żaden sposób porównać do filmów czy seriali poruszających tematykę prawniczą. Schody pokazują, że proces sądowy, że batalia o to, by skazać kogoś lub uniewinnić go, to nie kwestia kilkunastu dni, sprytnego, wygadanego prawnika i jednego, będącego przełomem, dowodu, który zostanie wniesiony na salę w ostatniej chwili. To lata żmudnej i ciężkiej pracy – każdej ze stron – podczas których wszystko potrafi momentalnie odwrócić się o 180 stopni, ale również wszelkie nadzieje związane z nowymi dowodami, mogą zostać zgaszone na dobre. To przedzieranie się przez niezliczone ilości papierów, to szukanie świadków i ekspertów, to udowadnianie nie tylko winy lub niewinności postawionego przed sądem, ale również wyszukiwanie i wskazywanie błędów, jakie mogła popełnić któraś ze stron. A błąd może wykluczyć materiał dowodowy, nawet jeśli ten sam w sobie jest niezmiernie ważny.

Owych błędów podczas procesu Michaela Petersona popełniono mnóstwo. I bez względu na to, czy w głębi serca będziemy wierzyli w jego winę lub wręcz przeciwnie, nie można zaprzeczyć, że niejednokrotnie wymiar sprawiedliwości i ludzie, którzy mieli ją reprezentować – zawiedli. Sztandarowym przykładem jest tu oczywiście osoba Duane’a Deavera, eksperta od analizy krwi (a konkretniej nawet od rozprysków krwi), na którego zeznaniach oparto w sporej mierze akt oskarżenia i którego słowa przechyliły podobno szalę podczas obrad ławników. Tymczasem po latach okazało się, że Deaver naginał fakty, głosił teorie, których żaden inny specjalista w tej dziedzinie nie był w stanie potwierdzić, a wręcz każdy łapał się za głowę, słysząc takowe. Co więcej, w trakcie procesu wyszło na jaw, że nie była to pierwsza sprawa, w której Duane Deaver kłamał i mącił – takich procesów miało być o wiele więcej. To za jego sprawą proces Michaela zmienił poniekąd kierunek – już nie chodziło o to, czy oskarżony jest winny, czy nie, lecz o to, czy jego sprawa została poprowadzona zgodnie z prawem i czy nie powinna zostać otwarta na nowo i tym razem przeprowadzona sprawiedliwie. I ta kwestia jest niezmiernie ważna, bo uczy nas w pewien sposób pokory – nawet człowiek, którego wszyscy uważają za winnego, w którego sprawie nie ma domysłów i wątpliwości, zasługuje na sprawiedliwy proces. Choć w przypadku zimnych zbrodniarzy i zwyrodnialców wypadałoby raczej powiedzieć, że to cała reszta, jak i rodziny ofiar zasługują na to, by wszystko odbyło się sprawiedliwie. Gdzie, jeśli nie w sądzie, powinniśmy mieć pewność, że prawda w końcu wyjdzie na jaw, a kłamstwo, manipulacja, zatajanie i przemilczenie pozostaną za drzwiami, nie mając prawa wstępu? Tymczasem okazuje się, że nigdzie nie można się czuć bezpiecznym pod tym względem.

Wiele miejsca poświęcono również rodzinie Michaela i tutaj należy podkreślić to, że choć dokument jest dość jednostronny, przedstawiając niemal wszystko z perspektywy obrony i wiary w to, że Peterson jest niewinny, to nie zrezygnowano z płomiennych przemów sióstr zmarłej, które dość szybko odwróciły się do swojego szwagra, nie mając najmniejszych wątpliwości, że to właśnie on stoi za zabójstwem Kathleen. Może odrobinę je zdemonizowano i ukazano raczej jako drobne wariatki owładnięte chęcią zemsty niż dostojne, oczekujące sprawiedliwości kobiety (dość wyraźnie zaznaczono w tym aspekcie kontrast między nimi a Michaelem), ale przynajmniej dopuszczono je do głosu. Najczęściej natomiast na ekranie widzimy dwie przybrane córki Michaela i Kathleen. Niekiedy wydaje się aż zdumiewające i wręcz niepokojące to, jak uparcie stoją murem za ojcem, jak ani razu nie zawahały się w swojej ocenie – nawet kiedy wychodzi na jaw sprawa równie tajemniczej śmierci ich biologicznej matki, w którą prokurator pragnie również wmieszać Michaela. Ich stosunek do ojca wydaje się przypominać stosunek prostych, niewykształconych ludzi zapatrzonych bez cienia zwątpienia w bóstwo. Być może jest to porównanie odrobinę krzywdzące, ale towarzyszyło mi niemal przez cała produkcję. Inaczej sprawa ma się z jedyną biologiczną córką Kathleen, dla której Michael, po ślubie z jej matką, stał się ojczymem. Ona w pewnym momencie (być może za sprawą ciotek, być może pod presją, a może ze względu na wstrząsające zdjęcia i wątpliwości narastające wokół sprawy) odwróciła się zarówno od Michaela, jak i od swoich przybranych sióstr i braci. Rzadko widujemy ją na ekranie, ale wydaje nam się najbardziej zagubioną w tym wszystkim osobą  – przez co najbardziej autentyczną i… podobną do nas. Bo my sami, przez tych kilkanaście odcinków, często po prostu nie będziemy wiedzieli, co myśleć.

Schody to, wbrew temu jak mozolny i żmudny jest sam proces, wciągająca produkcja, która czasami – owszem – może lekko nużyć, ale przez większość czasu ogląda się ją w napięciu i oczekiwaniu na kolejne domysły i dowody, na kolejne przełomy w sprawie. Wadą tytułu może być natomiast fakt, że osoby zaangażowane w jego produkcje nie były do końca obiektywne. Edytorka, Sophie Brunet, jak się okazało, zaangażowała się w romans z Michaelem Petersonem, co dość mocno zaburzyć może przeświadczenie widza o niesubiektywnym ujęciu tematu. Oczywiście ta informacja nie pada w serialu, ale potwierdził ją sam reżyser. To może zaburzyć nieco odbiór dzieła, ale powtórzę jeszcze raz: bez względu na to, po czyjej stronie staniemy i czy w ogóle będziemy w stanie wydać nakazem własnego sumienia jakikolwiek wyrok, Schody będą nadal wartościowym serialem, godnym polecenia i obejrzenia. Po pierwsze, nie zapominajmy, że choć ostatnie odcinki zostały nakręcone całkiem niedawno, bowiem sprawa Petersona została ostatecznie, za sprawą doktryny Alforda, zamknięta w 2017 roku, to sama produkcja ruszyła kilkanaście lat temu i to właśnie Schody zapoczątkowały wysoki poziom tego typu produkcji  będących nie fabularyzowanym dokumentem, ale dziełem z gatunku true crime, powstającym wiele lat, bo ewoluującym wraz ze sprawą, kolejnymi zmiennymi i procesem sądowym.

Obraz w reżyserii Jeana-Xaviera de Lestrade to dzieło, które ostatecznie bardziej skupia się nie tyle na Michaelu Petersonie, który dla jednych może być oprawcą, a dla innych ofiarą, lecz na obnażeniu działania systemu sprawiedliwości, który nie zawsze na to miano sobie zasłużył. Fałszywe zeznania, podkładanie dowodów, naciąganie faktów… Owszem, jeśli pisarz jest winny, to nawet niesprawiedliwy proces nie uczyni go ofiarą, zwłaszcza w odniesieniu do śmierci jego żony – największej ofiary całej sprawy – bez względu na to czy morderstwa, czy cholernie nieszczęśliwego wypadku; jednak nie zmienia to faktu, że nie tak powinien działać system. Światełkiem w tym wszystkim jest to, że sprawa Michaela Petersona (a wcześniej Grega Taylora, o której też wspomniane zostaje w serialu) obnażyły wiele wykroczeń SBI i samego Duane’a Devera, który miał przedstawić fałszywe świadectwa w aż 34 sprawach. Najbardziej rozpoznawalna czarna owca SBI na szczęście straciła pracę i jakiekolwiek uznanie, jeśli chodzi o jego zasługi w przypadku analizy śladów krwi. Obecnie Deaver pracuje jako dyrektor w jednej z największych prywatnych firm na świecie; nigdy jednak nie wróci raczej do bycia ekspertem na sali sądowej.

Na platformie Netflix dostępny jest krótki, bodajże kilkuminutowy odcinek specjalny, poświęcony pewnej teorii, która wypłynęła już po zakończeniu procesu Petersona, a w której głównym oskarżonym o zamordowanie Kathleen jest… sowa. No cóż… Może i jest w tym ziarno prawdy, jednak nie chce mi się wierzyć, by pewne dość istotne szczegóły – tak znaczące przecież dla obrony – miałyby zostać pominięte. Dobrze jednak wiedzieć, że jeśli w przyszłości wyjdą na jaw jakieś nowe fakty, najprawdopodobniej Netflix ich nie przemilczy – w końcu wspomniał o sowie.

Fot.: Netflix

schody

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

1 Komentarz

  • Obejrzałam dokument i nie wiem dlaczego, nikt nie dopatrzył się podobieństwa adoptowanej córki do oskarżonego. Jest łudząco podobna do Michaela jak i jego syna.
    Wyglądają jak rodzeństwo, bliźniaki, a przecież dziewczyna jest adoptowana. Czy możliwe, że miał romans z przyjaciółką, a owocem romansu była córka. Reszty można się domyślić co do dalszych zdarzeń i śmierci kobiety w Niemczech.

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *