Mijający rok obfitował w wiele świetnych seriali, zarówno tych debiutujących, jak i kolejnych sezonów znanych już wcześniej tytułów. Postanowiłem przedstawić Wam moją osobistą najlepszą piątkę, z góry jednak zaznaczam, że będzie to lista całkowicie subiektywna. Nie znajdziecie na niej pozycji, które wielu z Was zapewne obstawia jako pewniaki, takich jak Fargo, Jessica Jones czy True Detective z jednej prostej przyczyny – jeszcze tych seriali nie widziałem (tak, wiem, wstyd i hańba, obiecuję poprawę). Znajdziecie za to kilka tytułów dość niszowych, które zapewne niewielu z Was widziało, a mogę je z czystym sumieniem polecić. Zaczynamy zatem, oto moje top 5 seriali roku 2015 (kolejność przypadkowa).
Banshee (sezon 3)
W lutym tego roku mogliśmy obejrzeć już trzeci sezon Banshee. Dla tych, którzy nie wiedzą, o czym ten serial jest, w telegraficznym skrócie – z więzienia wychodzi tajemniczy osobnik, który spędził tam sporo lat, po nieudanym skoku na wartościowe klejnoty, jednocześnie chroniąc swoją partnerkę, zarówno w zbrodni, jak i w miłości. Ów osobnik (po trzech sezonach jeszcze nie zdradzono jego prawdziwego nazwiska) próbuje teraz odnaleźć Anę – kobietę swojego życia, która od tego czasu zmieniła nazwisko i rozpłynęła się w powietrzu. Trafia jej śladem do małej mieściny, Banshee, gdzie zupełnie przypadkiem nadarza się niezwykła okazja, w barze spotyka nowego szeryfa, który dopiero przyjechał do miasta. Do baru wpada kilku oprychów, których atak zostaje odparty, jednak szeryf umiera w wyniku odniesionych ran. Zwolniony z więzienia bohater postanawia przejąć tożsamość szeryfa i odtąd znany jest jako Lucas Hood, nowy przedstawiciel prawa w mieście. Przez dwa pierwsze sezony akcja obraca się wokół Any, jej ojca – Pana Rabbita, rosyjskiego gangstera (to właśnie jemu Ana i Lucas wykradli klejnoty) i podwójnego życia Hooda. Do tej pory uważałem Banshee za bardzo dobry serial, trzymający w napięciu, nieźle zrealizowany i pełen akcji. Jednak dopiero trzeci sezon podniósł poprzeczkę tak wysoko, że ten tytuł po prostu musiał znaleźć się w tym zestawieniu. Wątek Pana Rabbita został ostatecznie rozwiązany i zakończony w poprzednim sezonie, Banshee dostało więc szansę na zupełnie nową opowieść. Wszystko w tym serialu jest dopięte na ostatni guzik, gra aktorska jest naprawdę świetna (ze szczególnym wskazaniem na Antony’ego Starra, wcielającego się w główną rolę), a realizacja scen akcji jest na takim poziomie, że po prostu opada szczęka. Nie widziałem jeszcze serialu, w którym tak dobrze przedstawiona byłaby dynamika i siła tego, co dzieje się na ekranie. Trzeci sezon skończył się w marcu, czyli dziewięć miesięcy temu, a ja do dziś mam w głowie żywy obraz Banshee, które bardzo polecam wszystkim. Pod koniec stycznia przyszłego roku rozpocznie się emisja czwartego i (niestety) już ostatniego sezonu, na który czekam z wielką nadzieją i który na pewno obejrzę z wielką przyjemnością.
Documentary Now!
To chyba najmniej znany tytuł w tym zestawieniu. Komediowy serial, stworzony w konwencji mockumentary, czyli fikcyjnej parodii filmu dokumentalnego. Pierwszy (ale mam nadzieję, że nie ostatni) sezon miał premierę na przełomie sierpnia i września, składał się z zaledwie siedmiu odcinków, a każdy z nich opowiadał zupełnie inną historię. Dostaliśmy zatem „dokumenty” w zupełnie różnych konwencjach gatunkowych, każdy z nich jednak łączy jedno – subtelny humor, który przebija się przez zupełnie absurdalne historie opowiadane ze śmiertelną powagą. Mamy zatem odcinek o dziwacznej parze matka-córka – dwie szalone kobiety, mieszkające w rozpadającym się domu, który z czasem przeradza się w prawdziwy horror niczym Blair Witch Project. Jest odcinek o pierwszym dokumencie nakręconym na temat Eskimosów i jego niespodziewanym bohaterze – Kanuku, który w początkowych etapach kinematografii wymyślił przełomowe rozwiązania. Jest odcinek o wyluzowanych i żądnych sensacji reporterach, którzy próbują przeprowadzić wywiad z narkotykowym baronem, gdzieś w Ameryce Południowej. Jest odcinek o człowieku niesłusznie skazanym za morderstwo, którego niewinność w końcu udowodniono, ale nie został uwolniony tylko z powodu tego, że był niesamowicie irytującą osobą. Jest odcinek o miasteczku na Islandii, w którym co roku, z niewiadomych przyczyn, organizowany jest festiwal Ala Capone, na którym wszyscy mieszkańcy przebierają się za tego słynnego gangstera i uczestniczą w konkursach. No i wreszcie, jest ostatni, dwuczęściowy odcinek o fikcyjnym zespole The Blue Jean Committee, który w latach siedemdziesiątych wylansował wielkie przeboje, po czym się rozpadł. Oczywiście od razu nasuwa się myśl film Roba Reinera, Oto Spinal Tap, również opowiadający o fikcyjnym zespole. Humor obecny w Documentary Now! prawdopodobnie nie każdemu przypadnie do gustu, mnie osobiście jednak ten serial potrafił bardzo rozśmieszyć. Za cały pomysł odpowiada przede wszystkim dwójka komików, znanych głównie z programu Saturday Night Live – Bill Hader i Fred Armisen, którzy grają też główne role w każdym z odcinków. Dodatkowym smaczkiem jest wstęp do każdej z historii, który przedstawia sama Helen Mirren, ze swoim nienagannym, brytyjskim akcentem i stoickim spokojem, witająca nas w jubileuszowym, „pięćdziesiątym” sezonie Documentary Now!
You, Me and the Apocalypse
Brytyjski serial, który mogliśmy oglądać od października do początku grudnia opowiadający o zbliżającej się komecie, która za 28 dni zniszczy życie na naszej planecie. Jest to jednak produkcja do cna przesiąknięta angielskim humorem, otrzymujemy więc apokalipsę z przymrużeniem oka. Czołówka każdego z odcinków (z ironicznym podkładem piosenki I can see cleary now Johnny’ego Nasha) pokazuje nam głównego bohatera, Jamiego, siedzącego w bunkrze, w towarzystwie osób, które dopiero poznamy na kolejnych etapach, oglądającego w telewizji ostatnie minuty przed uderzeniem komety. Następnie akcja przeskakuje odpowiednią ilość dni wcześniej, aby opowiedzieć nam całą historię. Są tutaj właściwie trzy wątki główne, które powoli dążą do połączenia – angielska mieścina Slough, w której mieszka i pracuje Jamie, nudny bankier, którego żona zaginęła siedem lat temu. Jego życie jednak zmienia się zupełnie, kiedy zostaje aresztowany jako niebezpieczny haker, który tak naprawdę okazuje się jego bratem bliźniakiem, Arielem (tak! jest wątek złego bliźniaka! ;) ). Drugi z wątków rozgrywa się w Ameryce, gdzie niesłusznie skazana bibliotekarka ucieka z więzienia po wybuchu zamieszek związanych ze zbliżającym się końcem świata, podczas gdy jej brat, zajmujący ważne rządowe stanowisko, stara się opracować plan zbawienia ludzkości. Trzeci wątek śledzi wielebnego Jude’a (w tej roli Rob Lowe, który wypadł tutaj naprawdę dobrze), watykańskiego księdza, którego zadaniem jest zbadanie wszystkich zgłoszeń potencjalnych mesjaszy, udaje się więc w towarzystwie pięknej siostry zakonnej, w podróż po Europie, w poszukiwaniu zbawcy ludzkości (na jego drodze pojawia się nawet Warszawa). Humor w You, Me and the Apocalypse nie jest nachalny, jest za to bardzo inteligentny i w zabawny sposób przedstawia ludzkość w obliczu ostatecznej katastrofy. Również aktorsko serial wypada bardzo dobrze, na uwagę zasługuje w szczególności Mathew Baynton, wcielający się w podwójną rolę Jamiego/Ariela – pokazując przy tym dwa zupełnie różne style i osobowości. Mam tylko nadzieję, że powstanie dalszy ciąg tej historii, gdyż, nie spoilerując, finał pozostawił po sobie bardzo duży niedosyt, mimo że został rozegrany mistrzowsko.
Mr. Robot
Mr. Robot to jeden z tych tytułów, które były raczej pewniakami. To jeden z tych serialowych fenomenów, o których w czasie emisji mówili wszyscy. Na przekór temu, obejrzałem całość grubo po premierze finału, narażony z każdej strony na spoilery. Nie będzie niespodzianką, że przyznam, że osoby zachwalające Mr. Robot miały absolutną rację. Przemek w swojej recenzji napisał już sporo na ten temat, ja jednak dodam parę groszy od siebie. Świetne kreacje (Rami Malek, Christian Slater), niesamowity klimat i muzyka, no i fabuła, która była bardzo przewidywalna i paradoksalnie stanowiło to jeden z największych atutów tego serialu. Twórca wcale nie krył się z fascynacją takimi tytułami jak chociażby Fight Club, więc od samego początku, od momentu kiedy tylko na ekranie pojawiła się postać grana przez Slatera, wiedziałem, co jest na rzeczy. Nie przeszkodziło mi to jednak w żadnym stopniu cieszyć się z historii i kolejnych odkrywanych kart, które mimo wszystko potrafiły zaskoczyć. Bardzo podobało mi się też dość rzetelne podejście do pokazania na ekranie pracy hakerów. Wiadomo, nie była to idealna wizualizacja, ale sprawiało to bardzo realistyczne wrażenie, w przeciwieństwie do hollywoodzkich produkcji, w których młodzi, wyluzowani cyberprzestępcy wskakują do sieci, pokazanej jako trójwymiarowe, kolorowe literki i kształty, po czym w ciągu kilku sekund, waląc w przypadkowe klawisze, rozwiązują problem, włamują się do Pentagonu, czy łamią zabezpieczenia CIA (niechlubnym „najlepszym” przykładem takiej produkcji są chociażby Hakerzy z 1995 roku).
Ash vs. Evil Dead
Co prawda jest to serial, który jeszcze się nie skończył, lecz finałowy odcinek planowany jest na 3 stycznia 2016 roku, można więc bezpiecznie uwzględnić go w tym zestawieniu. Ze względu na to, że jeszcze nie wyemitowano wszystkich odcinków, nie mogę też ocenić go jako całość, mimo wszystko jednak postanowiłem o nim napisać. Dlaczego? Otóż, filmy z serii Evil Dead należą do grona moich ulubionych, stanowiąc doskonałe połączenie horroru z komedią, a główny bohater Ash, to jedna z najlepszych i najzabawniejszych postaci tego gatunku. Duża w tym zasługa niezastąpionego Bruce’a Campbella, wcielającego się w tę rolę. Tak więc, kiedy w sieci gruchnęła informacja o realizowanym serialu, opowiadającym dalsze losy Asha, w dodatku z udziałem Campbella i pod czujnym okiem Sama Raimiego (twórcy oryginału), byłem pewien, że to musi się udać. Do tej pory ukazało się siedem odcinków (z planowanych dziesięciu) i już na tym etapie mogę śmiało powiedzieć, że się udało. Nie ma tam co prawda już tego samego klimatu lat dziewięćdziesiątych, cała akcja przeniesiona jest bowiem w naszą współczesność, jednak Ash nadal jest tym samym przemądrzałym dupkiem. Jest już podstarzały, zyskał piwny brzuszek, mieszka w przyczepie i wolny czas spędza w barach, opowiadając niestworzone historie na temat tego, w jaki sposób stracił dłoń. To w dalszym ciągu Ash, którego dobrze znamy – człowiek, który najpierw strzela, a potem zadaje pytania (a właściwie to najpierw rzuca zabawnym tekstem, a dopiero potem strzela). Jego niefrasobliwość i nieodpowiedzialność sięga zenitu w momencie, kiedy mocno upalony i pijany, dla żartu postanawia przeczytać parę fragmentów z Necronomiconu (który najwyraźniej przechował przez wszystkie te lata). Oczywiście uwalnia to Zło, z którym po raz kolejny trzeba będzie się zmierzyć. Realizacja, jak na produkcję telewizyjną, jest bardzo dobra, a pojawiające się demony i inne manifestacje zła robią wrażenie nie mniejsze niż w oryginalnych filmach. Aktorsko jest przyzwoicie, chociaż bez fajerwerków (mówię tu oczywiście o pozostałych członkach obsady, bo Bruce pozostaje doskonały jak zawsze), no i w jednej z ról pojawia się Lucy Lawless, znana lepiej jako Xena – Wojownicza Księżniczka ;).
To już wszystko, tak prezentuje się moje top 5 seriali 2015 roku. Na honorowe wyróżnienie zasługują jeszcze tytuły takie jak Daredevil – czyli przykład na to, jak powinno się robić ekranizacje komiksów Marvela; Sex & Drugs & Rock & Roll – świetny komediowy serial o przebrzmiałej gwieździe rocka, w roli głównej, jak zawsze zabawny, Denis Leary; piąty sezon Louiego – doskonałego serialu, w którym standupowy komik, Louis C.K., w niesamowicie śmieszny sposób opowiada o samym sobie (a raczej o fabularnej wersji samego siebie); oraz drugi sezon Z Nation – obecnie najlepszy i najzabawniejszy serial o zombie (The Walking Dead może się schować!).
Fot.: Paul Townsend (Flickr), Cinemax, IFC, Sky, USA Network, Starz!