Santana

Shake It! – Santana – „Santana IV” [recenzja]

Carlos Santana po latach skrzyknął kolegów, z którymi nagrywał płytę Santana III, i zafundował słuchaczom nostalgiczną wycieczkę w przeszłość. W przeszłość oddaloną aż o 45 lat. Trochę to zaskakujący zwrot w karierze Santany, który całkiem niedawno podbijał listy przebojów, a teraz postanowił wrócić do źródeł. Santana IV oprócz wartości czysto sentymentalnej zapewnia porcję dobrej, tętniącej życiem i pozytywnym nastrojem muzyki. Carlosowi chyba znudziły się kolejne, niekoniecznie udane, próby wylansowania przebojów takich jak Smooth i wrócił do tego, co najlepiej potrafi. Niestety, po 45 latach, ciężko o taką samą świeżość i innowacyjność, jak to było w przypadku pierwszych trzech płyt Santany.

Drugim wielkim gitarzystą obok Santany na płycie jest Neal Schon, który właśnie w zespole Carlosa zaczynał swoją wielką karierę. Symptomatyczne jest to, że gdy Santana wyraźnie podupadł ze swoją karierą w latach osiemdziesiątych, to Schon ze swoim Journey święcił triumfy w USA, a gdy Carlos powrócił z kapitalną płytą Supernatural, to lider Journey najlepsze lata miał już dawno za sobą. Teraz panowie spotykają się znowu i dokładają wszelkich starań, aby uzyskać magię i moc w nagraniach na Santana IV. Oczywiście z oryginalnego składu na płycie nie zabrakło wokalisty Gregga Rollie i perkusistów: Michaela Shrieve i Michaela Carabello.

Panowie przygotowali potężną dawkę muzyki, bo płyta trwa aż 75 minut. Tutaj mam spory zarzut, bo chyba Carlos z kolegami, delikatnie rzecz ujmując, przesadził. Obok fantastycznych momentów, porywających swoim latynoskim klimatem i rytmem nabijanym przez bębny, są rzeczy gorszej jakości, jakby Santanie z kolegami było szkoda ich po prostu nie ujawniać szerszej publiczności. Leniwy, bujający Yambu czy pełen muzycznego nerwu, mnóstwa solówek gitarowych Shake It, nie wywierają olbrzymiego wrażenia. Ten drugi jest nawet trochę chaotyczny. Moimi faworytami są niewątpliwie kawałki, w których rządzi… wokal. Nie to, że panowie Schon i Santana zagrali poniżej swoich możliwości, po prostu zagrali tak, jak zawsze. Co jak co, ale obaj są bardzo charakterystycznymi gitarzystami, trudno ich z kimkolwiek innym pomylić, ale… z drugiej strony od lat nie zamierzają do swojego gitarowego portfolio dodawać nowych elementów, no bo po co?

Anywhere You Want To Go czy kawałki, w których zaśpiewał gościnnie Ronald Isley, czyli Love Makes The World Go Round i szczególnie Freedom In Your Mind, gdzie wybrzmiewa ostry, dosyć prosty rytm perkusji z pozostałymi perkusjonaliami i chóralnymi zaśpiewami są najlepszymi momentami na płycie. Mam wrażenie, że panowie z Santany tworząc piosenki, pilnowali się, aby nie stworzyć hitu na miarę Smooth; może to zabrzmi co najmniej śmiesznie, ale ja w tych piosenkach gdzieś podskórnie wyczuwam niewykorzystany potencjał i chyba jedynym czystym kandydatem na przebój jest Leave Me Alone. Wszystkie te kawałki wręcz rozrywane są energią, panowie, mimo że w słusznym wieku, nie oszczędzają się, zarażają entuzjazmem słuchacza, nie unikając jednak delikatniejszych momentów, jak Blues Magic. Niestety są i kawałki nudnawe, jakby nagrane na siłę, bez polotu, jak Choo Choo czy bluesujący Caminando. Spokojnie mogło ich zabraknąć na ostatecznej trackliście.

Anywhere You Want To Go

Druga odsłona płyty to ta instrumentalna i sam już nie wiem, co o niej sądzić. Długaśny Fillmore East jest dosłownie rozwodniony, rozwleczony. Blisko osiem minut tego kawałka to za długo, szczególnie że poza niezobowiązującym plumkaniem, próby utkania jakiejś dźwiękowej historii, dosłownie nic się nie dzieje w tym kawałku. Fani legendarnej kompozycji Europa z pewnością zadowoleni będą z delikatnego, pięknego, z cudowną partią gitary Suenos, Carlos potrafi jeszcze wykrzesać ze swojej gitary dźwięki, jakich nikt inny nie zagra na świecie. Na pół instrumentalną, na pół nie, jest fenomenalna kompozycja Forgivness. Z początku przyznam, że wlecze się, jak Fillmore East, ale w końcu cały zespół wspólnie z Gregiem Rollie łapie wspólne flow i wychodzi coś, rzekłbym, uduchowionego, metafizycznego z pięknie przeplatającymi się gitarami Schona i Santany.

Powrót oryginalnego niemal składu zespołu Santana można uznać za udany, ale jest to chyba powrót wyłącznie dla zwolenników sentymentalnych podróży w przeszłość i fanów początków kariery Santany. Carlos z kolegami nie zamierza się z nikim ścigać, nie chce też niczego udowadniać, chce po prostu grać ukochaną muzykę. I chyba o to przede wszystkim chodzi na Santana IV.

Fot.: Mystic

Santana

Write a Review

Opublikowane przez

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *